poniedziałek, 18 czerwca 2012

Pierwszy dzień reszty mojego życia

Osiemnastkę obchodzi się w Morganville zwykle na dwa sposoby. Albo urżniesz się ze swoimi przyjaciółmi, albo podejmiesz życiową decyzję co do twojego dalszego istnienia.
Można też połączyć jedno i drugie.
Moje przyjęcie z tej okazji odbyło się z tyłu zardzewiałej furgonetki marki Good Times z lat siedemdziesiątych. Uczestnicy to najmniej popularne osoby w Morganville. Teksas. USA. Na przykład Eve Rosser, czyli ja. Ilość wpisów do mojego rocznego albumu - pięć. Dwa wpisy typu: Do zobaczenia, ofermo. Ilość osób, które chciałam, żeby mi się wpisały - zero. Ja już chyba taka jestem.
Lista gości obejmowała też moją najlepszą przyjaciółkę Jane i jej siostrę Mirandę. Zaprosiłam Jane, ale nie Mirandę. Jane była w porządku. Może trochę nudna, ale kto z takim imieniem mógłby być interesujący. Została przez nie przeklęta w dniu narodzin. Lubiła trochę fajnych rzeczy, ale innych niż ja. Na przykład pokręconą muzykę lat osiemdziesiątych, perfumy BPAL (Black Phoenix Alchemy Lab), a zwłaszcza te z linii Dark Element (ja osobiście wolałam Oleje Pogrzebowe). Dodatkowo Jane była gotką i można powiedzieć, że miała jakiś styl.
Miranda, ta która oficjalnie nie została zaproszona, była jeszcze dzieckiem i do tego dziwnym. Starała się przekonać ludzi, że jest chora psychicznie. Nie zaprosiłam jej na imprezę, bo nie sądziłam, że będzie dobrym towarzystwem, a poza tym raczej nie przyniosłaby piwa. Jej preferencje co do perfum były mi nieznane głównie dlatego, że zachowywała się, jakby żyła na innej planecie.
Pozostali nam jeszcze Guy i Trent, moi kumple od kupowania piwa. Przyjaźniłam się z nimi głównie dlatego, że Guy miał fałszywy dowód, który sfabrykował na zajęciach z malarstwa, a Trent był właścicielem furgonetki, w której się ukrywaliśmy. Niewiele o nich wiedziałam poza tym, że lubili się mądrzyć, byli zabawni i można było się z nimi bezpiecznie upić. Chłopaki byli jedyną parą gejowską, jaką znałam, a nie było ich wiele, bo w naszym miasteczku w środku Teksasu niezbyt przychylnym okiem patrzono na ludzi o odmiennej orientacji seksualnej.
Wszyscy żyliśmy tak, jakby nie dotyczyły nas „wartości rodzinne”.
Wieczór minął mniej więcej tak, jak zazwyczaj takie wieczory mijały - chłopaki kupowali jakieś tanie piwo, dawali część nieletnim kobietom, jechali w jakieś odosobnione miejsce (w naszym przypadku był to parking przed szkołą), aby móc słuchać głośno jakiejś łomocącej muzyki i robić z siebie idiotów. Jedyna rzecz, jakiej brakowało, to całowanie się, ale to mi osobiście nie przeszkadzało. Większość facetów w Morganville była niewarta zachodu. Podobało mi się tylko dwóch chłopaków - Shane Collins i Michael Glass. Pierwszy z nich wyjechał z naszego miasteczka, a drugi... no cóż, jego nie widziano już od dłuższego czasu.
Jane przyniosła prezent, który mi się spodobał. Była to składanka różnych piosenek o martwych ludziach na płycie CD. Jane wiedziała, co lubię.
Guy i Trent nie mogli mnie rozgryźć. Morganville jest małym miastem i wszyscy nieudacznicy się znają. Porządek dziobania wyglądał następująco - maniacy, dziwacy, sztywniaki, ćpuny, geje i goci. Ci ostatni znajdowali się na końcu łańcucha, ponieważ nieumarli uważali osoby, które naprawdę chciały się do nich upodobnić, za odrażające, a jeśli nie chciały, ale mimo to na nich pozowały za zuchwałe. Ja taka nie byłam. Przeważnie.
Och. Zapomniałam wspomnieć o wampirach. Miasto jest przez nie zarządzane. Ludzie mogą w nim łaskawie mieszkać, ale pod pewnymi warunkami.
Wiecie już, co mam na myśli, mówiąc o „wartościach rodzinnych”.
Widziałam, że Guy kombinuje, jakby tu pociągnąć mnie za język, ale ponieważ zdążyliśmy już wypić pół zgrzewki piwa, walnął prosto z mostu.
- Więc zapisujesz się czy jak? - zapytał. - Mam na myśli jutro.
Czy ja miałam zamiar się zapisać? To ważne pytanie każdy z nas musiał zadać sobie, kiedy kończył osiemnaście lat. Spojrzałam na skórzaną bransoletkę opinającą moją rękę. Symbol, jaki na niej widniał, nikomu spoza miasta nic by nie powiedział, ale w Morganville wskazywał wampira, który był oficjalnym stróżem rodziny. Jutro rano nie będę już musiała całować w tyłek Brandona, żeby w ogóle móc oddychać.
Nie będę miała już żadnej umowy ani ochrony ze strony jakiegokolwiek wampira w Morganville.
Guyowi chodziło o to, czy zamierzam wybrać jakiegoś innego patrona. Tradycja nakazywała zapisanie się do tego, któremu rodzina już podlegała, ale nie miałam zamiaru pozwolić, żeby Brandon przejął nade mną kontrolę. Mogłam się rozejrzeć, czy jakiś wampir będzie chciał i mógł mnie przyjąć, albo... Mogłam żyć na własny rachunek bez żadnych kontraktów.
Było to bardzo kuszące, ale równocześnie strasznie ryzykowne. Zazwyczaj wampiry z Morganville nie zabijają swoich własnych ludzi, bo to znacznie skomplikowałoby życie innym. Inaczej sprawa ma się z tymi, którzy nie są przez nikogo chronieni. Nikt się nie przejmuje ich losem, bo zwykle są samotni, biedni. Często też znikają bez śladu. Są tylko kolejnym potencjalnym wolnym etatem przy frytkownicy w Chicken Fry.
Wszyscy spoglądali teraz na mnie - Jane, Miranda, Guy i Trent. Czekali, co powie Eve Rosser, profesjonalny buntownik.
Nie mogłam ich zawieść. Wychyliłam piwo, beknęłam i powiedziałam:
- Do diabła z tym. Nie zapisuję się. Nie będę się przed nikim korzyć. Żyjmy szybko, umrzyjmy młodo.
Przybiliśmy z Guyem pijackie piątki. Trent przewrócił tylko oczami i stuknął się piwem z Jane.
- Wszyscy tak mówią - powiedział. - Wszyscy tak mówią, dopóki nie przyjdą wyniki testu na AIDS. Potem jest tylko płacz i zgrzytanie zębami.
- Chryste, Trent. Jesteś normalnie duszą towarzystwa.
- Takie jest życie, kochani. Ale chwila, masz rację. W Morganville tak to nie wygląda, nieprawdaż?
Dobry Boże, Trent był nadmiernie pobudzony, co było dziwne jak na kolesia, który wypił tyle piw. Może on po prostu taki był? Może ritalin przestawał działać?
Trochę mnie to niepokoiło.
- Bu-ha-ha-ha. Czy to jest w ogóle śmieszne w jakiejkolwiek półciężarówce w tym mieście? - zapytała Jane. Bo w tej to nie jest śmieszne, dupku.
- Ty powinnaś wiedzieć lepiej, księżniczko. Leżałaś na plecach w każdej z nich -odgryzł się Trent.
- Ty suko. - Jane cisnęła w niego pustą butelką. Trent ją złapał i wrzucił do plastikowego kosza na śmieci, który stał w rogu.
 Nie zdziwił mnie jego refleks, miał mocną głowę, był liderem, jeśli chodzi o ilości wypitego alkoholu.
- A tak na serio, Eve. Co zamierzasz zrobić?
Nie myślałam o tym. To znaczy myślałam, ale raczej w kategorii, co będzie, jeśli tego nie zrobię, i takie tam... Ale od momentu, w którym słońce wzeszło dzisiejszego ranka, sprowadzało się to do tego, czy to zrobię, czy nie. Będę musiała wybrać, a ten wybór zaważy na moim przyszłym życiu.
Biorąc pod uwagę okoliczności, chyba nie powinnam była się tak urżnąć.
- Na pewno nie zapisuję się do Brandona - powiedziałam wolno. - Może poszukam sobie jakiegoś innego protektora.
- Czy naprawdę sądzisz, że ktoś inny zgodzi się na to, skoro Brandon cię naznaczył? - zapytał Guy. - Dziewczyno, podpisujesz na siebie wyrok śmierci.
- Jakby to była jakaś nowość - powiedziała Jane. Zobacz, jak ona się ubiera!
Nic złego nie było w tym, jak się ubieram. Koszulka z trupią czaszką, pasek nabijany ćwiekami, który spoczywał nisko na biodrach, krótkie spodenki, siateczkowa bluzka i czerwono-czarne buty Mary Janes. Może chodziło jej o mój makijaż? Dziś miałam pełen gotycki make-up - biały puder na twarzy, czarne owale wokół oczu i niebieskie usta. Było to trochę zabawne i trochę nie.
- To nie ma znaczenia - powiedział cichutki głos, któremu jakoś się udało przebić przez muzykę.
Prawie zapomniałam o Mirandzie. Dzieciak siedział w narożniku wozu z podkurczonymi nogami i wzrokiem wpatrzonym w dal.
- To mówi - powiedział Trent, śmiejąc się maniakalnie. - Już zaczynałem się martwić, że wzięłaś ze sobą tego dzieciaka, żeby bronił twojej cnoty. - Patrzył na Jane, komicznie trzepocząc rzęsami.
Miranda nadal mówiła, a może tylko poruszała ustami, bo właśnie zaczął się ostry gitarowy kawałek i nic nie było słychać.
- Co? - krzyknęłam i pochyliłam się w jej stronę. Co masz na myśli?
Jasnoniebieskie oczy Mirandy wpatrzyły się we mnie i od razu tego pożałowałam. Było w tej dziewczynie naprawdę coś dziwnego, nawet jeśli jej reputacja miejskiej Cassandry była dość przesadzona. Ponoć wiedziała o pożarze w domu Collinsów z zeszłego roku, a ludzie nawet mówili, że przewidziała, że Alyssa Collins zginie w ogniu. Jane powiedziała, że Miranda to wszystko wymyśliła po fakcie, ale któż tam wiedział. Dziewczyna była dziwaczna i trochę straszna.
Nie ma znaczenia, jaką podejmiesz decyzję - powiedziała głośniej. - Naprawdę. To nie ma znaczenia.
- Tak? - zapytał Trent, sięgając po kolejne piwo z lodówki stojącej na środku wozu. Odkręcił kapsel i obracał go w palcach. - A dlaczegóż to, o Pani Zniszczenia? Czy ktoś z nas umrze dzisiejszej nocy? - Wszyscy wydali - z siebie śmieszne pijackie „oooooooooo”, a Trent postawił butelkę i wybuchnął śmiechem.
- Tak - szepnęła, ale nikt oprócz mnie jej nie usłyszał.
Oczy Mirandy uciekły w głąb czaszki, tak że widać było same białka, i dziewczynka osunęła się na brudny dywanik.
- Chryste! - wymamrotał Guy i podpełzł do niej. Sprawdził puls i odetchnął z ulgą. - Wydaje mi się, że żyje.
Jane się nie poruszyła. Wyglądała na bardziej wkurzoną niż zaniepokojoną.
- Nic jej nie jest - powiedziała. - Ona ma jakieś wizje. To się czasem zdarza. Ocknie się z tego.
Trent powiedział:
- Cholera, a ja już zacząłem się martwić, że to przez piwo.
- Ona nic nie piła, baranie.
- Widzisz? Poważny brak piwa. Nic dziwnego, że zemdlała.
- Czy nie powinniśmy czegoś zrobić? - zapytał zaniepokojony Guy.
Kołysał bezwładną niczym lalka Mirandę w swoich ramionach. Miała teraz opuszczone powieki, ale widać było pod nimi poruszające się gałki oczne, tak jakby próbowała patrzeć we wszystkich kierunkach naraz.
- Może zawieziemy ją do szpitala?
Szpital w Morganville był miejscem neutralnym i żaden wampir nie mógł tam polować. Było to najbezpieczniejsze miejsce dla tych, którzy nie byli w pełni sprawni. Jane pokiwała przecząco głową.
- Powiedziałam wam, że to się ciągle dzieje. Za kilka minut dojdzie do siebie. To jest jak napad padaczkiczy coś w tym stylu. - Jane spojrzała na mnie z zaciekawieniem. - Co, co powiedziała?
Nie byłam w stanie powtórzyć słów Mirandy, więc po prostu dopiłam swoje piwo i zachowałam milczenie.
Był to pewnie błąd.
Jane miała rację. Atak trwał kilka minut. Gdy Miranda się ocknęła, oczy miała puste i nie mogła skoncentrować na niczym wzroku. Ciężko było jej się podnieść, pomimo że Guy objął ją ramionami. Trzymała się go przez chwilę, a potem puściła. Odczołgała się i usiadła w narożniku samochodu obok pustych butelek. Ręce założyła na głowę. Jane westchnęła, oddała mi swoje piwo, podeszła do siostry i zaczęła, głaszcząc ją po głowie, szeptać jej coś do ucha.
- No - powiedział Trent. - To chyba problem mamy z głowy. Piwa?
- Nie - powiedziałam i opróżniłam swoją ostatnią butelkę. Miałam już nieźle w czubie i wiedziałam, że rano będę żałować tego wieczoru. Rano? Już było rano. Gdzieś koło drugiej w nocy. Świetnie.
- Trent, muszę wracać do domu.
- Ale noc jeszcze młoda.
- Trent, stary, muszę iść.
- Sztywniaczka. No dobra. - Trent spojrzał na mnie z wyrzutem i kiwnął głową w stronę Guya.
- Pomożesz mi prowadzić, OK?
- Chcesz prowadzić? - Guy wyglądał na zaniepokojonego.
Trent wypił naprawdę dużo. Chyba tego nie czuł, bo miał mocną głowę, ale jednak... Ja nie byłam w stanie prowadzić, Guy wyglądał na bardziej wciętego ode mnie. A Jane... Wydudliła prawie tyle co Trent, pozwolić zaś prowadzić czternastoletniej epileptyczce nie było lepszym rozwiązaniem.
- Jakoś nie mogę iść - powiedziałam błyskotliwie. Jedź powoli, dobrze? Wolno i ostrożnie.
Trent pokazał mi znak OK i zasalutował. Nie wyglądał na pijanego. Przełknęłam ślinę i poszłam do tyłu, do Jane i Mirandy.
- Jedziemy do domu - powiedziałam. - Najpierw was odstawimy, a potem ja pojadę.
Miranda kiwnęła głową.
- Usiądź tutaj - powiedziała. - Dokładnie tutaj. - Poklepała miejsce przy swoim boku.
Przewróciłam oczami.
- Wygodnie mi tutaj, dzięki.
- Nie! Usiądź tu!
Spojrzałam na Jane i zmarszczyłam brwi.
- Jesteś pewna, że nic jej nie jest? - I wykonałam niezbyt subtelne koła w okolicach skroni.
- Nic jej nie jest - westchnęła Jane. - Znowu miała swoje wizje. Większość z nich to jedna wielka bzdura. Wydaje mi się, że robi to, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Jane wyglądała na rozdrażnioną i chyba miała powód. Jeżeli Miranda była takim świetnym towarzystwem na przyjęciach, to mogę sobie wyobrazić, jaka zabawna była w domu. Miranda wyglądała na coraz bardziej zaniepokojoną. Jane srogo zmarszczyła brwi i powiedziała:
- Na Boga. Po prostu zrób to, Eve. Nie chcę, żeby znowu miała kolejny atak czy coś.
Podpełzłam do Mirandy i usadowiłam się niezbyt wygodnie w miejscu, które wskazała. No, świetnie. Dobrze, że droga będzie krótka. Bałam się tego, co znajduje się na jej końcu. Brandon, decyzje, początek dorosłego życia.
Guy włączył silnik i wyjechał ze szkolnego parkingu. Po bokach furgonetki nie było okien, ale w tylnej szybie widziałam znikającą w ciemnościach wielką bryłę budynku z lat trzydziestych, ozdobioną greckimi kolumnami. W Morganville nie było dużo latarni, za to była masa kamer. Gliniarze doskonale wiedzieli, gdzie byliśmy. Wiedzieli prawie wszystko, co działo się w Morganville, a połowa z nich była wampirami.
Chciałam złożyć swoje papiery i wynieść się jak najdalej stąd, ale to była strata czasu. Było mi potrzebne zaświadczenie, że zostałam przyjęta na pozastanowy uniwersytet, albo przepustka z biura burmistrza. Nie mogłam liczyć ani na jedno, ani na drugie, zwłaszcza że mam kiepskie oceny. Musiałam spojrzeć prawdzie w oczy. Byłam skazana na Morganville i na to, że świat obejdzie się bez mojej osoby. Chyba że wcześniej ktoś mnie wykluczy ze stada i stanę się jego przekąską.
Trent jechał szybciej, niż to ustaliliśmy, ale nie było to jedynym problemem. Samochód trochę zbaczał z trasy.
- Ej, T. - krzyknęłam. - Patrz się na drogę, co?
Odwrócił się i spojrzał na mnie. Jego źrenice były wielkie i ciemne, a on chichotał. Zdążyłam pomyśleć:
„O Chryste. On nie jest pijany, tylko naćpany” i wtedy docisnął gaz.
Miranda położyła dłoń na moim ramieniu i powiedziała:
- Ja nie chcę, żeby oni zginęli. Nie chcę.
- Na litość boską, Mir, przestań - rzuciła Jane i odepchnęła tę jej rękę. - Histeryczka.
Popatrzyłam na Mirandę, a ona na mnie i powoli kiwnęła głową.
- Już nadchodzi - powiedziała i przeniosła wzrok na siostrę. - Kocham cię i jest mi przykro.
I stało się coś złego, i świat się skończył.
***
Odeszłam od dymiącego wraku. Zataczałam się, niosąc bezwładne ciało Mirandy, i kaszlałam. Głowa Mirandy krwawiła, ale nadal żyła.
Mój mózg nie chciał dopuścić do siebie myśli o Trencie, Jane i Guyu. Nic. Po prostu... zbuntował się.
Szłam, dopóki nie usłyszałam syren i nie zobaczyłam w oddali kogutów, a potem upadłam na kolana.
Pierwszym policjantem na miejscu był Richard Moreli, syn burmistrza. Zawsze uważałam go za miłego faceta, pomimo że jego rodzina była toksyczna. Był dla mnie miły, kiedy musiałam zeznawać przeciwko mojemu bratu, kiedy Jason... Zrobił to, co zrobił. Richard znowu dobrze się zachował. Zabrał ode mnie Mirandę i ułożył ją delikatnie na ziemi, uważając, żeby jej głowa nie walnęła w chodnik. Jego ciepła dłoń dotknęła mojego ramienia.
- Eve. Czy ktoś tam jeszcze jest?
Wolno kiwnęłam głową:
- Jane. Trent. Guy.
Może byłam w błędzie, może sobie to wszystko wyobraziłam. Może oni zdołali się wyczołgać z tej pogniecionej masy metalu i ognia... Zbyt bujna wyobraźnia. Wyobraziłam sobie, jak ich zakrwawione ciała wyczołgują się z wraku samochodu. Prawie zemdlałam. Richard uspokajał mnie.
- Spokojnie - powiedział. - Spokojnie, dzieciaku. Zostań ze mną.
Tak też zrobiłam. Jakoś pozostałam świadoma, nawet gdy sanitariusze przebiegli obok mnie z noszami. Mirandę oczywiście zabrali jako pierwszą i pognali do szpitala w blasku kogutów i dźwięku syren.
Z pozostałymi już się tak nie spieszyli. Załadowali tylko czarne zasunięte worki do karetki i odjechali. Chcieli, żebym pojechała z nimi, ale powiedziałam im, że dobrze się czuję. Nie chciałam towarzyszyć moim przyjaciołom. Nie potrafiłam.
Strażacy zgasili wrak i rozszedł się smród alkoholu, krwi, spalonego metalu i plastiku...
Nadal klęczałam na chodniku zupełnie zapomniana, kiedy Richard podszedł do mnie. Wyglądał na wkurzonego.
- Nikt z twojej rodziny po ciebie nie przyjechał?
- Zadzwonił pan do nich?
- Tak, zadzwoniłem - powiedział. - Chodź. Zabiorę cię do domu.
Wytarłam twarz. Biały makijaż prawie zniknął, a moja skóra była mokra. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że płakałam.
Nic mi się nie stało.
„Usiądź tu”, powiedziała do mnie Miranda. „Dokładnie tu”. Tak jakby wiedziała. Jakby wybrała mnie zamiast swojej siostry.
Nie mogłam przestać się trząść. Oficer Moreli znalazł w samochodzie koc i zarzucił mi go na ramiona. Wpakował mnie do samochodu i zawiózł pięć mil do mojego domu. Wszystkie światła były zapalone, ale dom nie wyglądał przytulnie. Sprawdziłam godzinę na komórce. Trzecia nad ranem.
- Cześć - powiedział Richard. - Dziś jest ten wielki dzień, zgadza się? Przykro mi z powodu twoich znajomych, ale musisz się teraz skupić. Musisz podjąć właściwą decyzję. Eve. Rozumiesz mnie?
Starał się być na tyle miły, na ile mógł, ale musiało to być dla niego trudne, biorąc pod uwagę, ile dupnych genów odziedziczył. Starałam się wyobrazić sobie, co w takiej sytuacji powiedziałaby jego siostra Monica: „Co za banda śmieci. Nie powinni nawet zostać pochowani na naszym cmentarzu. Mamy przecież bardzo dobre składowisko odpadów”.
Zbyt dobrze znałam Monicę, ale to nie była wina Richarda. Pokiwałam do niego drętwo, oddałam koc i pokonałam dziesięć stopni do domu moich rodziców.
Drzwi otworzyły się, zanim sięgnęłam do klamki, i stanął przede mną Brandon, wampirzy patron rodziny.
- Czekałem na ciebie, Eve - powiedział i cofnął się o krok. - Wejdź.
Ugryzłam się w język i nie zaserwowałam mu typowej porcji wredności, jaką w normalnej sytuacji bym powiedziała, tylko spojrzałam przez ramię. Richard Moreli patrzył na mnie przez okno, przyjaźnie do mnie zamachał, tak jakbym była w dobrych rękach, i pojechał.
Znacie te wszystkie romantyczne stereotypy o melancholijnych wampirach? Taki właśnie był nasz patron. Mroczny, melancholijny, słodkie oczy i skórzane ubrania w czarnym kolorze. Lubiłam myśleć, że jest naprawdę zły, ale co ja mogłam wiedzieć. Może i był. Był na tyle odrażający, żeby odstraszać dzieci tymi swoimi słodkimi oczami i okrutnymi rękami. Psychol.
Nienawidziłam go za to i on o tym wiedział.
- Kochanie! - Mama krążyła za plecami Brandona i wyglądała na zdenerwowaną. - Lepiej będzie, jeśli wejdziesz do środka. Wiesz, że nie powinnaś być na dworze, kiedy jest ciemno.
Taty nigdzie nie było widać. Przeszłam przez próg, nic nie mówiąc. Gdy Brandon zamknął drzwi, czułam się tak, jakby zatrzasnął drzwi klatki.
- To był wypadek - powiedziałam. Mama spojrzała na mnie. Nie byłyśmy podobne do siebie nawet wtedy, kiedy nie nosiłam makijażu. Ona miała jasne brązowe włosy i zielone oczy, a ja odziedziczyłam po tacie ciemniejszą karnację.
- Ach tak. Dzwonił oficer Moreli - rzekła. - Ale powiedział, że nic ci nie jest, a my mieliśmy gościa i nie mogliśmy tak po prostu wyjść. - Uśmiechnęła się do Brandona.
Chciałam krzyczeć, widząc ten przymilny uśmiech na jej twarzy.
- Zginęło trzech moich przyjaciół - rzuciłam. Nie wiem, czemu w ogóle to powiedziałam, bo i tak nikogo to nie obchodziło. Ale choć raz chciałam zobaczyć, że moja matka coś do mnie czuje.
Po raz kolejny zawiodła mnie.
- Naprawdę - powiedziała. - To musiało być straszne.
Jeszcze raz, z większym uczuciem, mamo. Czasami wydawało mi się, że to jest jakiś rodzaj przedstawienia, a mama była niezbyt dobrą aktorką.
- Ktoś z moich? - zapytał niedbale Brandon.
Zacisnęłam zęby, bo chciałam wyć i uderzyć go, ale wiedziałam, że nie będzie to dla mnie dobrą rzeczą.
- N-nie - wyjęczałam, starając się kontrolować. Jane Bunt, Trent Garvey i Guy... - Jak on miał, do cholery, na nazwisko? Teraz chciało mi się płakać, ale wiedziałam, że jeśli zacznę, to nie będę mogła przestać. - Guy Finelli.
Brandon uśmiechnął się.
- Zdaje się, że Charles miał kiepską noc.
Charles był jego rywalem. Wiedziałam, że był patronem rodziny Jane, ale nie wiedziałam, że był odpowiedzialny także za rodziny chłopaków. Charles był zupełnym przeciwieństwem Brandona. Był spokojny i miły, choć tylko do momentu, kiedy przeciągnęło się strunę. Nie byłby to zły wybór, gdybym musiała szukać patrona. Boże, jak ja tego nienawidziłam. Chciałabym to mieć za sobą.
- Po prostu zróbmy to - powiedziałam i przeszłam do dużego pokoju. Ojciec siedział na swoim fotelu z otwartą puszką piwa, najprawdopodobniej rozpracowywał kolejny sześciopak. Był pijacką wizją tego, co się ze mną stanie w przyszłości. Dwieście pięćdziesiąt funtów cielska pełnego złości, której nie mógł nigdzie z siebie wyrzucić, z wyjątkiem własnego domu. Zarządzał największym, ładnym i czystym barem w mieście, który był oczywiście własnością patrona. Brandon był również właścicielem naszej hipoteki, naszych samochodów. Brandon był po prostu naszym właścicielem.
A teraz Brandon się do mnie uśmiechał, cały gładki i przerażający ze swoimi głodnymi oczami. Wyciągnął z kieszeni swojego czarnego płaszcza plik papierów.
- Nosisz go tylko dlatego, że widziałeś to w serialu Angel - powiedziałam i wyrwałam mu papiery z ręki. Przeczytałam kilka pierwszych zdań: - Ja, Eve Evangeline Walker Rosser, oświadczam, że oddaję swoje życie, swoją krew i swoje usługi mojemu protektorowi Brandonowi po wsze czasy i że mój protektor będzie mógł zarządzać wszystkimi moimi rzeczami...
To było to. W rękach trzymałam swoją przyszłość.
Brandon wyciągnął pióro. Ojciec odwrócił wzrok od telewizora i napił się piwa, patrząc na mnie z wściekłością. Moja matka natomiast wyglądała na zdenerwowaną i wykonywała nerwowe ruchy, podczas gdy ja patrzyłam się tępo na pióro montblanc, które wampir trzymał przede mną.
- Tak w ogóle to wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - powiedział Brandon. - Za zapisanie się jest dodatkowy bonus. Dziesięć tysięcy dolarów.
- Mogłabym z klasą pochować swoich znajomych powiedziałam.
- Nie musisz się tym martwić. - Brandon wzruszył ramionami. - Kontrakty ich rodzin też to obejmują.
Mama chyba wyczuła, co mi chodziło po głowie, bo wymamrotała:
- Eve, kochanie, pospiesz się. Brandon musi być dziś w różnych miejscach. - Zachęciła mnie ruchem dłoni, a w jej oczach było widać panikę.
Wzięłam głęboki oddech i przedarłam papier na pół.
Moja matka westchnęła, a ojciec zgniótł swoją puszkę z piwem.
- Ty mała, niewdzięczna... - powiedział ojciec. - Jak możesz okazywać taki brak szacunku swojemu protektorowi, i to jeszcze w jego obecności.
- Po prostu mogę - powiedziałam. Przedarłam kontrakt jeszcze raz i rzuciłam go wampirowi w twarz. Papier poleciał jak konfetti, lądując na ramionach Brandona. - Odpieprz się ode mnie, Brandon. Nie zapisuję się do ciebie.
- Nikt inny cię nie weźmie - powiedział. - Jesteś moja, Eve. Zawsze byłaś moja. Nie zapomnij o tym.
Ojciec podniósł się z fotela i chwycił moje ramię.
- Podpiszesz ten papier - powiedział i potrząsnął mną jak lalką. - Nie bądź głupia. Czy ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz? Ile to będzie kosztować twoją rodzinę?
- Nic nie podpiszę - wykrzyczałam mu prosto w twarz. Wzięłam drogie pióro Brandona, rzuciłam je na ziemię i zaczęłam rozgniatać, dopóki atrament nie zaczął się wysączać na dywan. - Możecie być niewolnikami, jeśli chcecie, ale nie ja! Nigdy więcej!
Brandon nie wyglądał na zdenerwowanego. Był raczej rozbawiony tą sytuacją, co dobrze nie wróżyło.
Ojciec odepchnął mnie, a ja się zachwiałam.
- W takim razie nie ma cię - powiedział. - Nie chcę, żebyś była w moim domu, jadła moje jedzenie i kradła mi pieniądze. Jeżeli nie chcesz być chroniona, to twoja sprawa. Zobaczymy, jak długo dasz radę. - Odwrócił się do Brandona. - Nasza umowa pozostaje nadal ważna, jeśli ona odejdzie?
Brandon skinął głową i uśmiechnął się.
Byłam w lekkim szoku. Ojciec nigdy jeszcze tak nie zareagował. Odsunęłam się od niego i poszłam w stronę mamy. Cofnęła się, ale przecież i tak zawsze to robiła. Siła jej charakteru była jak trzcinka na wietrze.
Unikała mojego wzroku.
- Lepiej będzie, jeśli już pójdziesz, kochanie - powiedziała. - Dokonałaś wyboru.
Odwróciłam się, pobiegłam do swojego pokoju i trzasnęłam drzwiami. Wyciągnęłam spod łóżka największą walizkę, jaką miałam. Nie mogłam wiele zabrać. Nawet ta walizka nie była dobrym pomysłem, bo będzie mnie spowalniać. Nie mogłam czekać do świtu. Musiałam uciec stąd, zanim Brandon mnie zatrzyma. Teoretycznie nie mógł mnie do niczego zmusić, ale nie oznacza to, że nie może próbować.
Wypełniłam walizkę bielizną, butami, ubraniami i kilkoma pamiątkami, których nie mogłam zostawić, na wypadek gdyby tata chciał zrobić wielkie ognisko z moich rzeczy chwilę po tym, jak zniknę za drzwiami. Zostawiłam rodzinne zdjęcia, nawet te z czasów, kiedy byłam mała i nasza rodzina jeszcze nie była bandą wariatów. Nie chciałam mieć tych wspomnień i nie chciałam zdjęć mojego brata Jasona, któremu było obecnie lepiej w więzieniu, gdzie gnił. Kiedy patrzyłam na jego twarz, zrobiło mi się niedobrze.
Wyszłam z domu tylnymi drzwiami, bo Brandon rozmawiał jeszcze z moimi rodzicami od frontu. Ciągnęłam walizkę przez ogródek najdelikatniej jak potrafiłam i po chwili znalazłam się w alejce, która nocą jest przerażająca i bardzo niebezpieczna. Nie miałam jednak zbyt dużego wyboru. Spieszyłam się, targając bagaż, dopóki nie znalazłam się na ulicy.
I wtedy dotarło do mnie, że nie mam dokąd pójść. Wszyscy moi przyjaciele byli martwi, zginęli dzisiejszej nocy, a ja nawet nie byłam w stanie rozpaczać po ich stracie. Nie miałam na to czasu. Ratowanie własnego życia ma pierwszeństwo, prawda? Muszę to sobie powtarzać. Rany, po co ja to wszystko zabrałam!
Taksówki w nocy nie jeździły, bo taksówkarze wiedzieli, czym to może grozić. Poza tym w mieście były tylko dwie taryfy i żadnej komunikacji autobusowej. Nocą albo jechałeś własnym samochodem, albo siedziałeś w domu. Nawet jazda samochodem była niebezpieczna, jeśli nie było się chronionym.
Mogłam pójść do miejscowego motelu, ale znajdował się on o dobre dwadzieścia minut stąd. Aż tyle czasu nie miałam. Nie dziś w nocy. Oficjalnie utraciłam ochronę Brandona, gdy podarłam umowę. Oznaczało to, że stałam się darmowym bufetem, dopóki ktoś mnie nie przygarnie. Domy miały automatyczną ochronę. Wszystkie domy.
Michael. Michael Glass.
Michael mieszkał tylko kilka przecznic stąd. Chodziliśmy razem do szkoły i kochałam się w nim. Chodziłam nawet na każdy jego występ gitarowy organizowany w Morganville. Michael był naprawdę dobry i kochany. I do tego zabójczo przystojny. I miał swój własny dom.
Znałam dom Glassów. To był jeden ze starszych domów w Morganville, w stylu gotyckim. Rodzice Michaela wyprowadzili się z miasta dwa lata temu, dzięki zrzeczeniu się roszczeń. Z tego, co wiedziałam, Michael mieszkał sam.
Tylko trzy przecznice stąd.
Nie miałam pojęcia, czy zastanę do w domu ani czy będzie na tyle głupi, żeby mnie wpuścić, ale próbowałam uratować swoje życie, więc warto było zaryzykować. Zaczęłam biec. Kółka walizki głośno toczyły się po chodniku. Noc była ciemna, bez światła księżyca. Świeciły tylko gwiazdy. Powietrze pachniało pyłem, jak na cmentarzu. Na moim cmentarzu.
Pomyślałam o Trencie, Guyu i Jane, którzy leżeli cicho w czarnych torbach.
Chociaż może teraz leżeli w metalowych szufladach w kostnicy. Ich życie dobiegło już końca.
Ja nie chciałam umrzeć. Biegłam więc, taszcząc za sobą walizkę. Na ulicy nie było żywej duszy. Żadnych samochodów, żadnych świateł w oknach, żadnych cieni podążających za mną. Było dziwnie cicho na zewnątrz, ale moje serce łomotało jak szalone. Żałowałam, że nie mam żadnej broni, ale w Morganville ciężko było dostać jakąkolwiek. A poza tym rodzice regularnie przeczesywali mój pokój, szukając jakichś zakazanych rzeczy. Koszmarnie jest mieć mniej niż osiemnaście lat.
Skończenie osiemnastego roku życia nie poprawiało widoków na przyszłość.
Ponad dźwiękiem bijącego serca usłyszałam silnik samochodu. Obejrzałam się, mając nadzieję, że to Richard Moreli, który śledzi mnie w policyjnym radiowozie, ale, niestety, nie miałam takiego szczęścia. To był czarny sportowy samochód z przyciemnianymi szybami.
Samochód wampirów. Nie miałam najmniejszej wątpliwości.
Jeszcze tylko dwie przecznice.
Samochód powoli jechał za mną, a ja miałam wystarczająco dużo czasu, żeby panicznie zastanawiać się, kto może być w środku. Brandon pewnie siedział z tyłu. Jeździ sobie zapewne ze swoimi znajomymi i kiedy mnie dopadnie, zrobi to przy świadkach.
Kółka natrafiły na pęknięcie w asfalcie i walizka przechyliła się, sprawiając, że straciłam równowagę. Zobaczyłam światło w oknie jednego z domów, obok którego właśnie biegłam. Ktoś odchylił firankę, a następnie błyskawicznie zaciągnął zasłony i zgasił światło. Nikt mi stamtąd nie pomoże. Ale to nic nadzwyczajnego w Morganville.
Płakałam, ale byłam już blisko celu. Czułam, jak łzy mnie palą, a panika skręca mi wnętrzności.
- To był twój wybór - powiedziałam sobie. - Nie mogłaś zrobić nic innego.
W tej chwili nie było to zbyt pocieszające.
Zobaczyłam przed sobą bryłę domu Glassów. Jeszcze tylko jedna przecznica. Nadal mogłam zdążyć. Musiałam zdążyć. Nie było już ani Jane, ani Trenta, ani Guya. Byłam im to winna. Samochód przyspieszył, gdy przebiegłam na drugą stronę ulicy. Jeszcze tylko cztery domy wszystkie spokojne i bez świateł.
Weranda budynku numer 716 była oświetlona przez padające z wnętrza domu światło. Gdy się zbliżyłam, zobaczyłam, że ktoś właśnie przeszedł koło okna.
- Michael! - krzyknęłam i włożyłam całą siłę w ostatni bieg. Samochód zahamował gwałtownie i wjechał na krawężnik. Drzwi się otworzyły, żeby zablokować chodnik, a ja złapałam moją walizkę i przerzuciłam ją przez płot. Ważyła około pięćdziesięciu funtów, ale jakoś udało mi się ją podnieść i rzucić. Źle ją złapałam i przerzucając przez płot, rozdarłam koszulkę. Później się będę tym martwić. Złapałam ją za uchwyt i zaczęłam ciągnąć w stronę światła. Jeszcze raz krzyknęłam, tym razem bardziej przerażona: - Michael! To ja, Eve! Otwórz drzwi!
Byli tuż za mną. Wiedziałam to, chociaż nie odważyłam się spojrzeć za siebie. Czułam ich. Poczułam, jak coś łapie za moją walizkę, prawie wykręcając mi ramię, i puściłam ją, potykając się o schody na werandzie. Dom rozciągał się przede mną szary, straszny, ale było w nim życie.
Coś złapało mnie za nogę. Krzyknęłam i kopnęłam, aby się uwolnić, ale upadłam na kolana. Moje palce szukały czegoś, czego mogłabym się złapać, i znów poczułam pył. A byłam już tak blisko...
Drzwi otworzyły się i ciepłe żółte światło padło na mnie. Za późno. Próbowałam się nadal czegoś złapać, ale byłam ciągnięta do tyłu... i już prawie wyczuwałam czyjś oddech na karku. Zimny, nieświeży oddech.
Coś przeleciało nad moją głową i uderzyło w wampira, który mnie ciągnął. Podpełzłam do przodu i złapałam się ręką progu.
Michael Glass chwycił mnie za ręce i szybko wciągnął do środka. Znalazłam się w domu sekundę po tym, jak inny wampir walnął w niewidzialną barierę ochronną.
Tym wampirem był Brandon. O cholera, ale on był wściekły. Naprawdę wściekły. Nasze wampiry nie okazywały emocji, ale jego najwyraźniej nie obchodziło to, że go widzimy. Oczy przybrały kolor czerwieni, a twarz stała się bledsza niż moja kiedykolwiek w najmocniejszym gockim makijażu. A kły, których kobra mogłaby mu pozazdrościć, wysunęły się w niemej groźbie.
Mimo to Michael Glass się nie cofnął. On się... uśmiechnął.
- Nie wejdziesz do środka, więc daj sobie spokój, Brandon - powiedział. - Odejdź.
Wyglądał dokładnie tak, jak w liceum, ale... jakoś lepiej. Był silniejszy. Wysoki, dobrze zbudowany, kręcone blond włosy. Jego niebieskie oczy były wpatrzone w Brandona. Czujnie, ale zdecydowanie, bez lęku.
- Wszystko w porządku? - zapytał. Kiwnęłam tylko głową, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. - W takim razie zejdź z drogi.
- Co?
- Zabierz, proszę, nogi.
Przyciągnęłam je do siebie, a on po prostu zamknął drzwi Brandonowi przed nosem. Siedziałam tak na drewnianej podłodze, z nogami przy klatce piersiowej i starałam się uspokoić oddech.
- Boże! - wyszeptałam i położyłam głowę na kolanach. - Było blisko.
Usłyszałam szelest materiału. Michael podpełzł do ściany naprzeciw mnie i usiadł. Miał na sobie jakieś wygodne jeansy, zielony podkoszulek i był boso.
- Eve Rosser, zgadza się? - zapytał. - Cześć.
- Cześć, Michael! - Nadal miałam problem z oddychaniem.
- Jak się miewałaś?
- Nieźle. A ty?
- Nieźle. Co się, do diabła, dzieje?
- Hmm... Moje osiemnaste urodziny. - Trzęsłam się i zdałam sobie sprawę, że rozdarta koszulka ukazuje znacznie więcej, niż chciałabym pokazać. Widać było mój stanik od Victoria's Secret. Nie był to już specjalny sekret, więc się nie przejęłam.
- Brandon jest wkurzony, bo się do niego nie zapisałam.
Michael oparł głowę o ścianę i spojrzał na mnie, mrużąc oczy.
- Nie zapisałaś się. No, ładnie.
Kiwnęłam głową, nie będąc w stanie nic więcej powiedzieć. Wiedziałam, co myśli, i wiedziałam, że ma rację - przyniosłam kłopoty do jego domu. Ale przyjaciel, ale znajomość! Wszystko jedno. Mój kuzyn Bob zwykł mawiać: „Żaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary”. W Morganville ta zasada się sprawdzała.
Michael powiedział:
- Masz gdzie się podziać? Jakichś krewnych?
Wyglądałam żałośnie i łzy zaczęły gromadzić się w moich oczach. Na co ja liczyłam? Że jakiś gorący rycerz na białym koniu mnie uratuje? No cóż, tego nie dostanę od Michaela. Nawet nie wyszedł na zewnątrz, żeby mnie zabrać. Rzucił tylko krzesło czy coś. Ale otworzył drzwi, a tego nie zrobił nikt na ulicy.
- Okej - powiedział łagodnie. Wyciągnął rękę i poklepał mnie po kolanie. - Hej. Nic ci tu nie grozi. Jesteś tu bezpieczna. Nie płacz.
Nie chciałam płakać, ale właśnie w ten sposób dawałam upust swoim emocjom i bardzo mi teraz tego było trzeba. Cała złość, żal, wściekłość i zamęt po prostu się we mnie gotowały i domagały ujścia. Szlochałam jak dziecko i po chwili poczułam, jak Michael się do mnie przysuwa, jak mnie obejmuje i jak moczę mu łzami koszulkę.
Chciałam mu powiedzieć wszystko o wszystkich złych rzeczach... o półciężarówce, moich przyjaciołach, Brandonie. Powiedziałabym mu, jak ojciec dostał podwyżkę od Brandona w zamian za pełny dostęp do mnie i Jasona, kiedy miałam piętnaście lat. Powiedziałabym mu wszystko.
Na szczęście dla niego nie byłam w stanie nic z siebie wykrztusić.
Michael był dobry w uspokajaniu. Wiedział, jak mówić i w jaki sposób gładzić po włosach. Uspokajał mnie, póki nie zaczęłam już normalnie oddychać i póki nie zdałam sobie sprawy z tego, że miał świetny widok na mój stanik.
- Hej! - powiedziałam i próbowałam jakoś się zasłonić. Michael miał dziwny wyraz twarzy. - Darmowy spektakl dobiegł końca, Glass.
Trent na pewno odgryzłby się w jakiś mało przyjemny sposób, ale nie Michael. On wyglądał na zmieszanego i zaczął się ode mnie odsuwać.
- Przepraszam - powiedział. - Ja nie...
Nawet jeśli on nie chciał, ja i tak czułam się urażona. A miałam czym oddychać, nosząc stanik 34B.
Musiał to wyczytać w mojej twarzy, bo podniósł ręce w geście poddania i powiedział:
- No dobra, patrzyłem. Jestem draniem, tak?
- Nie, facetem i do tego hetero - powiedziałam. Czy to źle, że poczułam ulgę? - Muszę zmienić... Cholera! Moja walizka. Ona nadal jest na zewnątrz...
- Chodź! - Michael wstał i poszedł wzdłuż wypolerowanego korytarza. Dom był ciepły, ale dziwnie stary i dość klaustrofobiczny pomimo dużych, otwartych pokoi. Miałam takie wrażenie, jakby dom mnie... obserwował. Nie wiem dlaczego, ale czułam się z tym dobrze i podobało mi się to. Dziwne, nietypowe, ale właściwe.
W dużym pokoju były zwyczajne meble - kanapa, krzesła, regały i dywany. Na stole dostrzegłam otwarty pokrowiec na gitarę, a sam instrument leżał na kanapie, jakby został porzucony, bo ktoś chciał zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Słyszałam wcześniej, jak Michael gra, ale nie ostatnimi czasy. Ludzie mówili, że przestał, ale najwyraźniej byli w błędzie. Może po prostu już nie występował.
Michael rozsunął zasłony i spojrzał przez okno.
- Jest na trawniku - powiedział. - Właśnie ją przeglądają.
- Co? - Odepchnęłam go od okna i sama próbowałam zobaczyć, ale dla mnie było za ciemno. - Przeglądają moje rzeczy? Sukinsyny!
Miałam tam trochę bielizny, nie chciałam, żeby ktoś ją oglądał. No, może mogłabym pokazać ją jednej osobie, ale na osobności. Otworzyłam okno, wychyliłam się i krzyknęłam.
- Hej, dupki! Jeśli którykolwiek z was dotknie mojej bielizny, to...
Michael wciągnął mnie do środka i zatrzasnął okno tuż przed tym, jak pojawiła się za nim twarz Brandona.
- Może nie nabijaj się ze wściekłych wampirów - powiedział. - Ja tu muszę mieszkać.
Oddychaj głęboko, Eve. Walizka nie jest tak ważna, jak twoja tętnica szyjna. Usiadłam na jednym z krzeseł i starałam się zebrać myśli. Nie wiedziałam właściwie, kim dokładnie jestem. Tyle się zmieniło w ciągu ostatnich pięciu godzin... Byłam teraz dorosła i sama w mieście, w którym oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko odroczenie egzekucji. Zrobiłam sobie wroga, w dodatku z premedytacją. Zostałam wyrzucona ze swojej rodziny, ale ona i tak nie miała wiele wspólnego z normalną rodziną.
- Mam przesrane - powiedziałam.
Michael nic nie odpowiedział.
- Wyglądasz na miłego, zdrowego psychicznie faceta. Może szukałeś niestabilnej emocjonalnie współlokatorki z dużą ilością wrogów? - powiedziałam, a potem spróbowałam się uśmiechnąć zawadiacko.
Michael zawahał się chwilę, sięgnął po gitarę, a potem usiadł na kanapie z instrumentem na kolanach, jakby to była jego ulubiona maskotka. Wyjął jakieś notatki i przechylił głowę.
- Przepraszam, to był zły pomysł.
- Nie, wcale nie - powiedział. - Tak ogólnie to... Mógłbym się nad tym zastanowić.
- Co?
- Ja też się do nikogo nie zapisałem - powiedział.
Nieźle. Tego nie wiedziałam. Nie pamiętałam, kto był protektorem jego rodziny, a ponieważ Michael nie nosił skórzanej opaski na nadgarstku, nie mogłam nic z niej wywnioskować.
- Myślałem - mówił dalej - że ci z nas, którzy nie mają kontraktów, powinni trzymać się razem. Poza tym dobrze nam się układało w szkole. Mam na myśli to, że nie znaliśmy się tak dobrze, ale...
Nikt nie znał Michaela naprawdę dobrze oprócz jego kumpla Shane'a Collinsa, który wyjechał z rodzicami z miasta po śmierci swojej siostry. Każdy chciał znać Michaela, ale on był skryty, a może nawet nieśmiały.
- To jest duży dom. Cztery sypialnie, dwie łazienki. Ciężko mi go samemu utrzymać, rachunki i te sprawy.
Czy on naprawdę składał mi propozycję?
Pochyliłam się do przodu. Moja koszulka zaczęła odsłaniać to, co chciałam zakryć, ale nie przejmowałam się tym, bo potrzebowałam każdego dodatkowego atutu.
- Przysięgam, że jestem dobra w płaceniu rachunków. Znajdę pracę gdzieś w jakimś neutralnym miejscu. I jestem demonem sprzątania.
- A gotowanie?
Widziałam nadzieję w jego oczach, ale pokręciłam głową.
- Cholera. W tym nie jestem dobra.
- Musisz być lepsza ode mnie, bo ja nie potrafię nawet porządnie zagotować wody.
Uśmiechnął się. To był jeden z tych uśmiechów, który sprawia, że dziewczyny w najbliższej okolicy zaczynają mięknąć. Najprawdopodobniej zdawał sobie sprawę z tego, iż jego uśmiech może sprawić, że jakaś dziewczyna zemdleje, a inna będzie chciała szybko zrzucić z siebie całe ubranie.
- Pomyślimy o tym jutro wieczorem - powiedział. Wybierz sobie jakiś pokój, oprócz pierwszego, bo ten jest mój. Pościel jest w schowku, a ręczniki są w łazience.
- Moja walizka...
- Po świcie. - Popatrzył w dół i zaczął wygrywać jakąś słodką melodię. - Posłuchaj, muszę skoczyć w pewne miejsce, ale ty będziesz bezpieczna tylko wtedy, jeśli weźmiesz z dworu walizkę i od razu wrócisz. Nie wydaje - mi się, żeby Brandon był na tyle wkurzony, aby szwendać się w dzień.
- Ale ty nie możesz stąd wyjść! On mógłby...
- Brandon? Nie, nie mógłby. Zaufaj mi.
On nie. Włączył mi się ostrzegawczy dzwonek.
- Nie jesteś chyba...
Spojrzał gwałtownie.
- Nie jestem czym?
Pokazałam kły.
Michael westchnął.
- Nie, nie jestem.
- No wiesz, całe to wyjście w dzień...
- Mam pracę, może słyszałaś o czymś takim? Wychodzi się z domu i zarabia pieniądze. Jeszcze jakieś pytania?
- Tak. W takim razie dlaczego nie śpisz tak późno w nocy, skoro musisz wcześnie wstać?
Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby nie mógł uwierzyć, że zadałam to pytanie.
- No cóż - powiedział powoli - wstaję, żeby zjeść, wziąć prysznic i inne takie. A co? Ty tego nie robisz?
Och. Jeżeli tak to się ujmie, nie brzmi to bardzo wampirycznie. Z trudem przełknęłam ślinę, zastanawiając się, czy mogę mu zaufać. Czy powinnam mu zaufać. No cóż, idiotko. A jaki masz wybór?
Wzięłam do ręki srebrny łańcuszek z krzyżykiem, który miałam na szyi.
- Dotknij go - powiedziałam.
- Co? - Teraz na pewno podejrzewał, że jestem stuknięta.
- Dotknij krzyża, Michael.
- Na miłość boską...
- Muszę mieć pewność.
Wyciągnął palec i położył go na krzyżyku, a potem zacisnął na nim dłoń.
Jego ręka znalazła się przyjemnie blisko moich piersi. Nie było to to, co zamierzałam, ale i tak nieźle. Dostałam mały bonus.
Staliśmy tak przez chwilę, a potem Michael chrząknął i usiadł.
- Zadowolona? - Zdał sobie sprawę, że to było dwuznaczne pytanie i nie czekał na odpowiedź. - Wrócę, zanim się ściemni. Wtedy porozmawiamy o czynszu. A teraz powinnaś - jego wzrok powędrował w górę, dotarł do mojej klatki piersiowej i znowu uciekł w dół - założyć jakąś koszulkę czy coś takiego.
- No cóż, chciałabym, ale wszystkie moje rzeczy są w walizce, którą teraz przeczesuje Brandon ze swoimi koleżkami. - Wskazałam palcem w stronę okna, na wypadek gdyby nas obserwowali.
- Weź coś z mojej szafy - powiedział.
Zagrał. Wydawało mi się, że to coś z repertuaru Coldplay, coś delikatnego i kontemplacyjnego.
- Przepraszam za to, że się gapiłem. Wiem, że miałaś ciężką noc.
Było w tym coś tak cholernie słodkiego, że znowu chciało mi się płakać. Odpędziłam od siebie łzy.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo - odpowiedziałam.
Tym razem spojrzał na mnie, jego wzrok zatrzymał się na mojej twarzy i tam też pozostał.
- Jak się domyślam, było źle?
- I to całkiem źle. Ale nie chciałbyś o tym usłyszeć.
- Ale powiedziałabyś mi, gdybym był twoim przyjacielem, prawda? A nie jakimś chłopakiem, do którego przypadkowo zapukałaś w środku nocy?
Pomyślałam o biednej Jane, mojej najlepszej i jedynej przyjaciółce. Trent i Guy najprawdopodobniej nic wielkiego by nie osiągnęli, ale jakkolwiek by patrzeć, byli moimi najlepszymi kumplami.
- Jestem pechowa dla swoich przyjaciół - oświadczyłam. - Chyba powinnam cię po prostu nazwać miłym nieznajomym. - Zaczerpnęłam głęboko tchu. - Straciłam dziś trzy bliskie mi osoby i to była moja wina.
On nadal na mnie patrzył. Naprawdę na mnie patrzył. Zaczęło mi się robić gorąco i trochę się zaniepokoiłam.
- A opowiedziałabyś o tym naprawdę miłemu nieznajomemu przez jakieś... - spojrzał na zegarek - czterdzieści minut? Wtedy będę musiał wyjść, ale chciałbym, żebyś dobrze się poczuła, zanim zostaniesz tu sama.
Opowiedzenie mu mojej historii zajęło mi jakieś pół godziny. Michael nie mówił zbyt wiele, a ja byłam potem tak zmęczona, że nie zorientowałam się, kiedy wstał i poszedł do kuchni. Musiałam się zdrzemnąć, bo kiedy się obudziłam, Michael klęczał obok mnie z talerzykiem z ciastem, w które wbita była nadpalona różowa świeczka.
- To są resztki - ostrzegł mnie. - Od początku mi nie smakowało, więc nie wiem, jak będzie teraz. Ale wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Obiecuję ci, że teraz będzie tylko lepiej.
Miałam dla niego dobrą wiadomość. Już było lepiej.
Kiedy wzejdzie słońce, będę miała masę kłopotów. Największy z nich to znalezienie pracodawcy, który będzie chciał zatrudnić dziewczynę mającą poważne problemy z wampirami oraz z koszmarną garderobą.
Ale teraz?
Ugryzłam kawałek ciasta, uśmiechnęłam się do swojego współlokatora i świętowałam wolność.


Opowiadanie możemy znaleźć w książce
"Krwawe Powroty" 
xoxo
Patty


4 komentarze:

  1. Eve podkochiwała się w Collinsie czy ja coś źle zrozumiałam?
    Michael jest słodki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie chyba. Mi się wydaje, że po prostu był przystojny jak dla niej czy coś.. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawe jak szybko Eve spodobała się Michael'owi.

    OdpowiedzUsuń
  4. Honeygain - Zarabiaj pieniądze na nieużywanym Internecie
    Zrealizuj kod za darmo 5 $: gethoney

    Pobierz:
    http://bit.ly/_Honey_Gain

    OdpowiedzUsuń