środa, 3 października 2012

Władca Gniewu



    Jak myślisz, co sprawia, że jesteś rozgniewany? – spytał mój nowo mianowany terapeuta Dr. Theo Goldman. Pałętał się wokół swojego biurka, poprawiał papiery, dostosowując do kąta nachylenia pióra, najwyraźniej nie zwracając zbytniej uwagi na odpowiedź.
   Nie dałem się zwieść. Prawdą było, że Theo Goldman słuchał uważnie każde… słowo, pauzę, sposób w jaki oddychałem. Zmysły wampirów były sukami. Goldman prawdopodobnie też słuchał rytmu mojego serca.
   I dlaczego ja tutaj znowu przychodzę? Cóż, nie miałem naprawdę dużego wyboru.
   Poruszyłem się niespokojnie na kanapie, zatrzymałem się i nie ruszałem się, jakby to miało mi jakoś pomóc. Goldman spojrzał na mnie przelotnie i uśmiechnął się. Nie był złym facetem, jako wampir; rodzaj roztrzepanego, o trochę antycznym wyglądzie i nigdy nie wydawał się, że chce rozerwać moje gardło na przekąskę. Claire ufała mu i jeśli moja dziewczyna tak powiedziała, to prawdopodobnie dużo o tym myślała.
- Rozgniewany – powtórzyłem, żeby zyskać na czasie. Moje gardło było suche i zaciśnięte, myślałem o prośbie o wodę, ale wydawałoby się to dziwne. –Chcesz tą listę alfabetycznie?
- Miałem na myśli całe twoje życie, rozgniewany – powiedział Goldman. – Pierwsza rzecz, która przychodzi ci do głowy.
- Jest wiele do wyboru.
- Jestem pewien, że coś się wyróżnia.
- Nie sądzę, ja…
- Dawaj.
   Nagły i ostry ton głosu uderzył mnie jak igły i wypaliłem:
- Claire! – natychmiast poczułem się chory. Nie miałem zamiaru iść tą drogą, ale po prostu tak… wyszło.
   W ciszy, która nastąpiła, Theo Goldman usiadł na krześle i spojrzał na mnie spokojnymi i nieczytelnymi oczami.
- Mów dalej. – powiedział w końcu. – Co z Claire?
   Co to było, co cholery, to co powiedziałem? To nie była prawda; wcale nie. Nie miałem tego na myśli. Gapiłem się twardo na moje buty, które były poobijane i stare, dobre do kopnięcia wampira w zęby. W Morganville, w Teksasie masz buty do biegania albo buty do kopania w zęby. A ja nie miałem zbyt wiele z biegacza.
- Nic – powiedziałem. – Tak po prostu wyszło, to wszystko. Claire jest najlepszą rzeczą jaka mi się przydarzyła. Nie jestem zły na nią. Ja nawet nie wiem, dlaczego tak powiedziałem. – to było dobre to, że był spokojny i otwarty; sprawdziłem godzinę na zegarku. Byłem dopiero tutaj piętnaście minut, w tym miłym biurze z panelami, siedząc na tej wygodnej sofie? – Słuchaj, to wszystko jest świetne, ale ja naprawdę powinienem…
- Dlaczego, więc Claire przyszła ci do głowy, z tych wszystkich strasznych rzeczy, a wiem, że masz doświadczenia? – spytał. – Masz kolejne trzydzieści minut, mamy mnóstwo czasu. Panie Collins, zrelaksuj się. Obiecuję, że chcę tylko pomóc.
- Pomoc. Taa, wampiry są znane z tych wszystkich niesamowitych umiejętności doradczych.
- Przeszkadza ci fakt, że jestem wampirem?
- Oczywiście, że mi to przeszkadza! Dorastałem w Morganville, to rodzaj dużej umowy, w której siadasz i grasz miło z jednym z was.
   Uśmiech Goldmana był smutny i upiorny.
- Zdajesz sobie sprawę, że tak jak wszyscy ludzie są różni to wszystkie wampiry są różne? Najgorsi mordercy, jakich kiedykolwiek spotkałem w swoim długim życiu zabijają nie dla pożywienia, ale dla sportu. Albo, co gorsza, dla przekonania.
- Nie przypuszczaj, że możemy się z tym zgodzić; jestem popieprzony i czy możemy już na dziś skończyć?
   Spojrzał na mnie z doświadczeniem, rodzajem intensywności, że czułem się nieswojo, a potem powiedział:
- Jest zaskakująca liczba ludzi, których obchodzi to, co się obie stało. Fakt, że tu jesteś, a nie w więzieniu może wydawać się wskazówką, tak myślę. Racja?
   Wzruszyłem ramionami. Wiedziałem, że wyglądało to jakbym był typowym, gburowatym nastolatkiem, ale i tak nie obchodziło mnie co myśli o mnie wampir. Więc obstawiałem na swoim, tym razem. Zachowałem to dla siebie głęboko… głębiej niż to wyglądało. Przedtem, kiedy pozwolili mi żyć, bo byłem uzależnionym dzieckiem, a potem dlatego, że udało mi się stanąć po dobrej stronie (z ich definicji) problemu, nawet wbrew mojemu tacie.
   Ale tym razem nie miałem ochrony. Chciałem dobrowolnie brać udział w nielegalnym klubie walki na siłowni; pozwoliłem się odurzyć i utknąłem w klatach z wampirami. Dla pieniędzy. W Internecie.
   To była ostatnia część najmocniejszego naruszenia wszystkich zasad… łamanie całej ściany sekretów o Morganville. Oczywiście, nikt w Internecie nie brał tego na poważnie; to wszystko to były triki, efekty specjalne, a poza tym dla przeciętnego użytkownika, który chciał się rozejrzeć to było nudne, naciągane miasto w Ameryce.
   To nie znaczyło, że nie ryzykowałem swojej anonimowości – bezpieczeństwa przed wampirami. Miałem szczęście, że nie zostałem cicho zamurowany gdzieś lub zakopany w ładnym, głębokim grobie gdzieś w ciemności. Jedyny powód, dlaczego nie zostałem zabity, było to, że moja dziewczyna miała trochę wpływów u wampirów i walczyła o mnie. Ciężko.
    Była powodem dla którego byłem tutaj, zamiast zajmować miejsce w miejscowej kostnicy. Więc dlaczego powiedziałem jej imię, kiedy on spytał mnie o bycie rozgniewanym.
   Nie odpowiedziałem, nawet cisza była marna, więc Dr. Goldman odchylił się w fotelu i postukał piórem w swoje usta i powiedział:
- Jak myślisz co powoduje, że walczysz, Shane?
   Roześmiałem się głośno. Brzmiało to dziko i niekontrolowanie, nawet jak na mnie.
- Nie mówisz poważnie z tym pytaniem, prawda?
- Nie mam na myśli walki, kiedy twoje życie jest w niebezpieczeństwie, to jest rozsądne i logiczne, reakcja na zachowanie własnego bezpieczeństwa. Jak wynika z dokumentacji, omówiłem to, jednakże to wydaje się szukać fizycznej konfrontacji, a nie czeka na to, żeby przyjść do ciebie. Zaczęło się w szkole, wydaje się… chociaż nigdy nie byłeś klasyfikowany jako tyran, wydajesz się szczególnie ostrożny, kiedy odszukujesz tamtych, którzy byli źli dla innych – jakby to powiedzieć? – dajesz im nauczkę. Jesteś obrońcą słabszych i dajesz reprymendę. Dlaczego tak jest?
- Ktoś musi to robić.
- Twój ojciec, Frank Collins…
- Nie. – przerwałem mu stanowczo. – Trzymaj się, do cholery, tematu, okej? Nie rozmawiamy o moim cholernym, oczywistym tacie ani o mojej matce, ani o śmierci Alyssy i czy coś z tego gówna. Skończyłem z tym.
   Uniósł brwi, wystarczy, jeśli powie mi co o tym myśli.
- Więc będziemy dyskutować o Claire?
- Nie. – powiedziałem, ale moje serce się nie zgadzało. Dziwne.
   Musiał to wyczuć, bo powiedział tonem spokojnym i łagodnym.
- Dlaczego mi nie opowiesz o niej?
- Dlaczego powinienem? Znasz ją.
- Chcę wiedzieć jak ty ją widzisz.
- Jest piękna – powiedziałem i miałem to na myśli. – Nie wie tego, ale jest piękna. Jest taka… - krucha. Wrażliwa. – Uparta. Nie wie, kiedy ma się poddać.
- Wydaje się, że macie wiele wspólnego.
   Mieliśmy wiele wspólnego, może wydawać się to dziwne; ona była wychowana pod kloszem, w chronionym miejscu, w rodzinie, która ją kochała, z ojcem, który nigdy jej nie zawiódł, ale jakoś dał jej niezachwianą wiarę, że może przetrwać wszystko. Miałem to samo, ale przyszło to z przeciwnego kierunku; wiedziałem jak to jest stracić wszystko, wszystkich i wiedziałem, że to tylko było wbrew ciemności.
   Ale to było coś więcej. To skomplikowane co do niej czuję.
   I nie chciałem przyglądać się temu za blisko.
- Staram się dbać o nią. – powiedziałem. To miało oznaczać koniec, ale Goldman wydawał się bardziej tym zainteresowany niż przypuszczałem.
- Czy ona potrzebuje opieki, jak myślisz?
- Chyba wszyscy potrzebują?
- A twoja praca, praca jako chłopak to chronienie jej – powiedział. To prawie zabrzmiało jak mój głos, w mojej głowie. – To jest to w co wierzysz?
- Tak – zgodziłem się. Nie do pomyślenia.
- Jak myślisz co powiedziałaby Claire, gdyby to usłyszała?
   Nie mogłem powstrzymać się od małego uśmiechu.
- Pacnęłaby mnie. – powiedziałem. – Ona sądzi, że nie potrzebuje ochroniarza, zawsze mi to powtarza.
   Uśmiech zniknął szybko, ponieważ kaskada obrazów wlała się do mojego mózgu, niekontrolowanie i gwałtownie: Claire uśmiechająca się do mnie. Claire uśmiechająca się do Myrnina. Myrnin obracał się w szaleństwie. A Claire po prostu… akceptowała to. Ponownie.
   Blizny na szyi, blade i małe, ale dla mnie oczywiste.
- A jednak jesteś zły na nią. – powiedział Goldman.
- A ugryź mnie – warknąłem. Presja w mojej głowie chciała, abym wstał, poruszył się, pochodził po pokoju. Moja pięść chciała w coś uderzyć; dzika energia we mnie nie miała wyjścia jak tylko bezpośrednio przejść przez ciało i kości i przez ból. – Musisz przestać przyciskać mnie, facet, mówię poważnie. Nie chcę płacić za remont tego pomieszczenia.
   Goldman był niewzruszony. Usiadł wygodnie i patrzył jak chodziłem po pokoju. Jeśli bał się, że rzucę się na niego to nie wyglądał na wystraszonego.
- Jesteś zły, ponieważ dokonałem obserwacji czy ze względu na to kim jestem?
- Jedno i drugie – powiedziałem. – Cholera, nie wiem. Słuchaj, możemy już z tym skończyć? Powiedzmy, że minęła godzina i wypuść mnie stąd.
- Możesz wyjść, kiedy tylko chcesz, Shane, nie zatrzymuję cię. Ale leczenie jest nakazane przez Założycielkę. Jeśli zdecydujesz się na niezrealizowanie swoich zobowiązań, ona w ramach prawa odwoła zwolnienie warunkowe i umieści cię w więzieniu.
- To nie będzie pierwszy raz.
- Wiem – powiedział. Były na świecie spośród dobroci dwa słowa i to było jak wykolejony pociąg, gniewny pociąg na torach. Nie chciałem w niego uderzyć, ale nie chciałem mu odpowiadać. Miał rację, nie mogłem tak sobie wyjść stąd, nie bez konsekwencji… więzienie nie przerażało mnie tak bardzo, ale była rzecz, która przerażała: utrata Claire. Pójście do więzienia oznaczało nie widzenie jej, a właśnie teraz była jedynym światłem na świecie w ciemności, w której żyłem.
   Nawet, jeśli czasami nienawidziłem tego co widziałem w odbiciu tego światła.
   Trzymałem rękę na klamce. Pokój nie był zablokowany; mogłem po prostu przekręcić nadgarstek, przekroczyć próg i żyć z tym.
   Przekręciłem mój nadgarstek i pociągnąłem drzwi, które się otworzyły. Na zewnątrz biura było trochę chłodniej, zamknąłem moje oczy, kiedy miękki wiatr przeszedł po mojej twarzy.
   Jeden krok. Tylko tyle to zajmie. Jeden krok.
   Powoli zamknąłem drzwi i oparłem się plecami o nie.
- Nie jestem tchórzem.
- Myślę, że to nie podlega dyskusji. – odparł. – Ale fizyczna odwaga to jedno. Emocjonalna odwaga to spojrzenie w głąb siebie, jest wielu, którzy nie posiadają tego rodzaju woli. Posiadasz?
- Nie. Moi przyjaciele to mają. Ja nie posiadam. – powiedziałem. Pomyślałem o Michaelu, wiszący spokojnie, sam jako duch w domu, jego rodzinnym domu. Posępnie próbując przetrwać jako pół wampir, ukrywając prawdę przed nami, nigdy nie pozwolił mi zobaczyć swojego lęku lub wściekłości. Eve zawsze pełna kwasu i zabawy z całym tym terroryzmem pod delikatnością; nigdy nie pozwoli, aby Morganville wygrało, choć codziennie budzi się wiedząc, że to może być jej ostatni dzień. Claire pewna i stabilna i spokojna, która jakoś dołączyła do naszej małej wspólnoty, która wszystko zawala i czyni wszystko na swój sposób. Bez niej nigdy nie miałbym odwagi przeciwstawić się ojcu i stanąć po stronie Michaela.
   Claire była odważna.
- Myślę, że jesteś silniejszy niż myślisz – powiedział Goldman i pochylił się, patrzył na mnie uważnie, kiedy siadałem z powrotem na kanapie. – I o wiele mądrzejszy niż ktokolwiek tak uzna. Możemy się umówić. Możemy siedzieć resztę godziny w milczeniu, jeśli chcesz, a ja powiem, że są postępy w leczeniu. Albo możesz porozmawiać. To twój wybór. Nie będę pytał się jeszcze raz.
   Minęło dziesięć minut zanim w końcu powiedziałem, popychając słowa przeciwko przeważającej masie.
- Chodzi o to jak ona patrzy na niego.
- Na kogo?
- Na swojego szefa. Szalonego dupka Myrnina. Widziałem jak patrzyła na niego, a on na nią i to było… - potrząsnąłem głową. – Nic, to było nic. – Nie to nie była prawda, kłamałem głośno. Gorzej, starałem się okłamać. – Ona go lubi. Może nawet go kocha, jak szalonego wujka, czy coś w tym rodzaju.
- Myślisz, że ona cię nie kocha?
- To nie o to chodzi. Ona nie może kochać go.
- Ponieważ on jest wampirem?
- Tak!
- Powiedziałeś wcześniej, że kocha go jak wujka. Wierzysz, że to może być coś więcej?
- Nie dla niej – powiedziałem. – Dla niego… taa, możliwe.
- Jak się czujesz wiedząc o tym?
   Co za terapeutyczne pytanie.
- Zagubiony – powiedziałem. To mnie zaskoczyło, ale to była prawda. – Czuję się zagubiony. I zły.
- Na Claire.
   Nie odpowiedziałem na to, było to zbyt przerażające. Nie mogę być zły na Claire, po prostu nie mogłem. To nie była jej wina, nic z tego, była kochającą osobą i to była część, którą kochałem.
   Więc dlaczego bolało myślenie o tym, że może się do Myrnina uśmiecha, może go nawet kocha trochę?
   Ponieważ on jest wampirem. Nie, ponieważ chcesz ją całą dla siebie.
- Czy możesz uznać – powiedział Goldman. – że przekonaniem wampirzycy Gloriany było znalezienie łatwego powodu, który uwolni w tobie gniew i sprawi, że zaczniesz walczyć, bez konfrontacji?
- Co to, do cholery znaczy, to jakiś terapeutyczny kod, żeby krzyczeć i łamać rzeczy i zachowywać się jak facet o wielkim mniemaniu? Bo mam to już za sobą – częściej niż podobałoby mi się to. – Rozmawiam z tobą.
- Tak – powiedział i uśmiechnął się. To sprawiło, że wyglądał na uprzejmego i sympatycznego, co było do dupy, bo wampiry nie mogą wyglądać w ten sposób. – Z całą pewnością to zachowanie ma złe korzyści. Ale rozmawiałeś szczerze z Claire? Zrobiłeś to?
   Czy rozmawiałem? Rozmawiałem z nią na pewno – każdego dnia. I czasem rozmawialiśmy o tym co oboje czujemy, ale to było powierzchowne, nawet jeśli to była prawda.
- Nie – powiedziałem. Napięcie we mnie rozświetlało mnie, dziwnie wystarczająco. Nie chciałem już w nic uderzyć i się tego pozbyć. – To znaczy, ona wie, że ja nie lubię tego faceta.
- Powiedziałeś jej wprost jak widzisz jej związek z Myrninem i jak się z tym czujesz?
   To było proste.
- Nie – Do diabła nie.
   Nadal się uśmiechał jak dziadek, lekko rozbawiony.
- Ponieważ silni mężczyźni nie rozmawiają o takich rzeczach?
   Nie, Sherlocku.
- Co jeśli powiem ci, że bycie szczerym z nią, mocno szczerym sprawi, że jeszcze mocniej cię pokocha?
   To była zupełna bzdura. Jeśli Claire zna mnie, naprawdę zna mnie, wiedziała o tym całym toksycznym syfie jaki ściekał we mnie… nie musiała pytać o to. Pokręciłem głową.
   Goldman westchnął.
- Bardzo dobrze – powiedział – Robisz dziecięce kroki. Przynajmniej wpuściłeś mnie do siebie. Spędzimy ze sobą przynajmniej dwa kolejne miesiące. Uważam to za bardzo dobry start. – spojrzał na zegarek. – I wierzę, że nadszedł czas na moją kolejną wizytę. Bardzo dobra robota, panie Collins.
   Wystrzeliłem z kanapy jak katapulta i już miałem rękę na klamce, kiedy powiedział:
- Jeszcze jedno, jeśli nie masz nic przeciwko: chciałbym zadać ci pracę domową.
- Taa, na to nigdy nie jest się za starym – powiedziałem, ale byłem gotowy pogodzić się ze zrobieniem moralnej inwentaryzacji, czy jakieś inne psycho gówno, już wyciągnął coś ze swojej zakurzonej torby, nieśmiertelne triki.
   Zaskoczył mnie.
- Chciałbym, żebyś spróbował przez następne dwadzieścia cztery godziny, każdy problem, który się pojawi rozwiązał, nie pozwalając na swój gniew. Jeśli będzie okazja na walkę, chciałbym, żebyś się z niej wycofał. Jeśli ktoś będzie zaczepiać cię, rozładuj sytuację. Jeśli będziesz obrażony, przespaceruj się. Tylko dwadzieścia cztery godziny. Potem możesz angażować się w rękoczyny do syta.
   Odwróciłem się i spojrzałem na niego.
- Wiesz, że czasami potrafię przeżyć cały dzień bez bicia? Czasem nawet dwa dni.
- Tak, ale skieruj swój gniew na inną drogę. Może myśląc ciężko o tym zdasz sobie sprawę na jak wiele sobie pozwalasz i jak to kształtuje świat wokół ciebie. – skinął głową. – To wszystko.
   Wzruszyłem ramionami i otworzyłem drzwi.
- Jasne, doktorze. Nie ma problemu.
***
   Nawet nie sądziłem, że wychodząc z tego budynku dostanę pierwsze wyzwanie. Duże.
   Fizycznie Monica Morrell była ładną dziewczyną – nie tak ładną jak ona myślała, że jest, ale w skali do dziesięciu była siódemką i to, kiedy się nie starała. Dzisiaj definitywnie zapracowała na ósemkę. Miała krótką, różową sukienką i wyglądała… lśniąco, tak myślę. Dziewczyny prawdopodobnie byłby w stanie wymienić wszystkie jej detale, ale koniec końców ona odwróciła głowę.
   Moim pierwszym impulsem było uderzyć ją prosto w różowy błyszczyk.
   To było takie znajome, że szczerze mnie zaskoczyło, kiedy to rozważałem przypomniałem sobie o przydzielonej pracy domowej Goldmana. Jeszcze nawet nie zobaczyła mnie, nie uśmiechnęła się ironicznie ani nie złapała mnie w sidła, ani nie rzuciła zimnego komentarza; nie przypominała mi o mojej zmarłej rodzinie czy o tym jak obraża moją dziewczynę lub o innych tysiącach złych rzeczach, ona ot tak po prostu wyciągnęła zawleczkę z mojego granatu. To był po prostu odruch, że chcę ją skrzywdzić i byłem pewien, że większość ludzi nie ma takiego „okablowania”.
   Wziąłem głęboki wdech i kiedy ona spojrzała w górę, zobaczyła mnie, wysiadającego z windy i przytrzymującego przed nią drzwi. Nie uśmiechając się – prawdopodobnie wyglądało to tak jakbym chciał ją ugryźć – ale skinąłem grzecznie głową i powiedziałem:
- Dzień dobry – tak jakby była prawdziwą osobą, a nie wstrętną suką morderczynią, która nie zasługuje na oddychanie.
   Zachwiała się, leciutko dziwnie drgnęła, jakby nie potrafiła zrozumieć w co ja gram z nią. Jeślibym nie zwrócił uwagi na nią, nigdy bym nie zobaczył dziwnego wyrażenia, które przemknęło po jej twarzy i nawet zajęło mi kilka sekund uświadomienie sobie co to znaczy.
   Bała się.
   Błysk strachu zniknął, odrzuciła swoje lśniące włosy do tyłu i przeszła obok mnie do windy.
- Collins – powiedziała. – Więc, w co się wyposażyłeś, żeby coś eksplodowało? – powiedziała to tak, jakby była pod wrażeniem i przycisnęła swoim wypielęgnowanym palcem jeden z przycisków. – Czy może, kiedy drzwi się zamknął spadnie na mnie wiadro z farbą?
   Chciałem powiedzieć jej wiele rzeczy – może o tym, że zasługuje na śmierć w ogniu – ale puściłem drzwi, cofnąłem się i powiedziałem:
- Miłego dnia, Monica.
   Ona ciągle gapiła się na mnie ze zdezorientowaniem, kiedy odwróciłem się i odeszłam z rękami w kieszeniach.
   Frustrujące? Taa, trochę. Ale dziwnie zabawne. Przynajmniej mogę zostawić jej zagadkę, pomyślałem. I czułem się jak mały zwycięzca, ale tylko dlatego, że nie zrobiłem rzeczy, która pierwsza wpadła mi do głowy.
   Idąc w kierunku domu, skinąłem głową do ludzi, których znałem, czyli prawie do wszystkich. Nie uderzyłem nikogo. Nie powiedziałem do nikogo nic uszczypliwego. To był rodzaj cudu.
   Postanowiłem trochę przetestować moje szczęście i zatrzymałem się w Common Grounds.
   Jeśli wcześniej byłem stosunkowo niepopularny w Morganville, to teraz przeskoczyłem na kolejny poziom. Niższy poziom. Wszedłem do kawiarni jakbym wcześniej robił to już tysiąc razy, ale tym razem prawie wszystkie rozmowy zamarły. Studenci ignorowali mnie jak zawsze; byłem mieszczuchem, nieważny w tym małym odizolowanym świecie; w Moragnville byli tubylcy, którzy reagowali na mnie jak na Typhoid Mary (Typhoid Mary - osoba, która bezwiednie rozsiewa chorobę zakaźną - wyrażenie pochodzi od Mary Mailon, która na początku XX wieku w Nowym Jorku, pracując w kuchni i będąc nieświadomą nosicielką zarazków duru brzusznego zaraziła wiele osób), który właśnie wpłyną przez drzwi. Niektórzy dostali naprawdę interesujące latte i mokki; inni szeptali, inni rzucali mi spojrzenia.
   Mówi się, że jestem na okresie próbnym u Założycielki. Gdzieś, jakiś przedsiębiorczy, młody samiec brał zakłady czy uda mi się przeżyć tydzień, a moje szanse nie pójdą na moją korzyść.
   Moja współlokatorka Eve stała za ladą, pochyliła się nad nią i pomachała mi. Umieściła w swoich kruczoczarnych włosach tymczasowo niebieskie pasma, które dodawały jej ciekawego stylu, szczególnie w połączeniu z sinym cieniem pod niebieskimi oczami i w dopasowanej, bardzo lśniącej koszuli. Na jej stroju, który był chyba bardziej niż zwykle stuknięty, była ubrana w farbowany fartuch Common Grounds.
- Hej, słońce. – powiedziała. – Jaka jest twoja trucizna?
   Znając Eve dosłownie miała to na myśli.
- Kawa – powiedziałem. – Po prostu nic z tych słodkich rzeczy.
   Rozszerzyła oczy i scenicznym szeptem powiedziała:
- Szczerze mówiąc ludzie czasami dodają śmietankę do swojej kawy. Widziałam to w wiadomościach. Spróbuj latte kiedyś, nie Mart się nie zmniejszy to twojego testosteronu czy coś.
- A… - chciałem automatycznie powiedzieć: a ugryź mnie, co byłby słuszne, właściwe i wygodne między nami; to nie była złośliwa odpowiedź, to byłaby zwykła rzecz, którą mówię, kiedy Eve mnie podpuszcza. Kocham ją, ale właśnie tak rozmawialiśmy. Prawdopodobnie tego nie obejmowały zasady Goldmana, ale myślałem, że może spróbuję to zmienić – Okej. – powiedziałem.
   Obdarzyła mnie pustym spojrzeniem.
- Słucham?
- Okej – powtórzyłem. – Spróbuję latte, jeśli sądzisz, że jest dobre.
- Ty… - Eve powoli przechyliła głowę, jej krzywo ścięte włosy opadły na ramię. – Czekaj, czy ty właśnie chcesz, żebym zrobiła ci napój, którego nie piją kierowcy tirów?
- Czy to problem?
- Nie. Nie, w ogóle – powiedziała, ale lekko zmarszczyła brwi. – Czujesz się dobrze?
- Taa, w porządku – powiedziałem. – Po prostu chcę spróbować dziś coś innego.
- Huh – Eve przyglądała mi się przez kilka sekund, a potem się uśmiechnęła. – Jest to swego rodzaju dobra praca dla ciebie, chłopcze. – mrugnęła do mnie i zaczęła robić skomplikowane rzeczy w ekspresie i mleko na parze, spojrzałem na tłum siedzący przy stolikach. Kilka lokalnych biznesmenów, chcących być choć kilka minut poza biurem; dzieciaki z college z plecakami, słuchawkami i stosami podręczników; kilka bladych, anemicznych ludzi siedzących w ciemniejszej części pokoju, z dala od okien.
   Jeden z nich wstał i podszedł do mnie. Oliver, właściciel tego miejsca, który zmienił definicję terminu „Fanatyk Hipis”… związał swoje długiej, siwiejące włosy w kucyk i był ubrany w fartuch Common Grounds, który sprawiał, że wyglądał na uprzejmego i milutkiego. Wcale taki nie był, a ja byłem jednym z tych, którzy wiedzieli jak bardzo niebezpieczny był.
   On również nie był moim największym fanem. Nigdy nie był, a w szczególności teraz. 
- Collins – przywitał mnie, nie zabrzmiał jakby był podekscytowany biorąc ode mnie pieniądze. – Myślałem, że jesteś na terapii. – Nie zawracał sobie głowy, żeby mówić trochę ciszej i widziałem Eve, która podsłuchuje, krzywi się i skupia się na utrzymaniu uwagi wyłącznie na napoju, który właśnie robi.
- Niedawno byłem – powiedziałem. Nie zabrzmiałem radośnie, ale też nie jakbym był zły. Osiągnięcie. – Możesz sprawdzić u doktora, jeśli chcesz?
- Och, sprawdzę – powiedział. – Nie muszę mówić, że ta jałmużna to nie mój pomysł i jeśli nie uda ci się spełnić warunków swojego zwolnienia warunkowego…
- Będę w więzieniu – powiedziałem.
   Oliver uśmiechnął się i to było przerażające.
- Być może – powiedział. – Ale ja nie liczyłbym na to. Miałeś zbyt wiele szans. Cierpliwość Amelie może być nieograniczona, ale obiecuję wam, moja nie jest.
- Odwal… - … się, facet, nie jestem pod wrażeniem twojej wielkości… Taa, to nie było zagranie według zasad Theo. Ugryzłem się w język, poczułem krew i naprawdę chciałem posłać w jego kierunku kilka pocisków. Zamiast tego wziąłem głęboki oddech, policzyłem do pięciu i powiedziałem – Wiem, że nie zasługuję na przerwę. Zrobię wszystko, aby na to zasłużyć.
   Ostro uniósł brwi, ale jego oczy pozostały zimne.
- To były tylko moje zarzuty. Znów. Nie musisz marnować swojej zmiany na lepsze na mnie.
   Cóż, będę próbował.
   Eve chrząknęła głośno i pchnęła w moją stronę napój.
- Tutaj – powiedziała. – Hej, widziałeś się z Claire?
- Nie, jest na lekcjach. Dzięki za to – dałem jej piątaka, a ona je rozmieniła. Oliver przyglądał się transakcji bez komentarza, na szczęście; zużyłem cały mój zapas uprzejmości „wampir i odpowiednia rozmowa”.
   Zaniosłem napój na wolny stolik i usiadłem. Miałem dobry widok na ulicę, więc oglądałem ludzi i surfowałem po telefonie. Latte, o dziwo, nie było złe. Widziałem Eve, która mnie obserwowała, pokazałem jej uniesione kciuki. Wydała cichy okrzyk radości. Wynik jak do tej pory: Shane trzy, temperament zero, pomyślałem i poczułem się zadowolony z siebie, kiedy cień padł na mnie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem trzech mięśniaków z Texas Praire University – którzy nie mówili wiele w wielkim sportowym świecie – pochylali się nade mną. To byli duzi kolesie, ale nie tak wielcy jak ja. Automatycznie obliczyłem… trzech na jednego, koleś w środku był przywódcą i miał średni wygląd. Pierwszy towarzysz był przystojny o pustym spojrzeniu, ale miał złamany nos. Drugi jego towarzysz był bez skazy, co oznaczało, że nie był wojownikiem albo był śmieszny.
   Eh, będę miał dużo gorsze dopasowanie. Przynajmniej żaden z nich nie miał kieł.
- Zająłeś nasz stolik – powiedział ten, który stał pośrodku. Był ubrany w opinającą koszulkę Morganville High, ze szkolną maskotką – postacią żmii. Był rodowitym synem, który zaczynał zdobywać reputację jako niezły lineman ( w futbolu amerykańskim: gracz specjalizujący się w grze na linii wznowienia gry) przed tym jak opuściłem miasto. Był także tyranem. – Ruszaj się, frajerze.
- O, cześć, Billy, jak leci? – spytałem, nie poruszając się o cal. – Nie widziałem cię w pobliżu.
   Nie był przygotowany na pogaduszki, a ja posłałem mu puste spojrzenie, a następnie grymas.
- Słyszysz mnie, Collins? Ruszaj się. Nie będę powtarzał.
- Nie? – spojrzałem na niego, popijając moją latte. – Common Grounds, stary. Naprawdę chcesz zaczynać tutaj jakieś gówno, kiedy on patrzy prosto na nas? – skinąłem głową w stronę Olivera, który miał ręce skrzyżowane i obserwował nas z taką intensywnością, że byłem zaskoczony, że któryś z nas się nie zapalił. Popijałem moją latte i czekałem. Ten brak przemocy jest rodzajem zabawy, ponieważ mogłem zobaczyć jak Billy skręcał się z nerwów.
   Jedynym problemem było to, że Billy nie był tak mądry i uderzył mnie w twarz. Tak, po prostu, uderzył mnie w szczękę.
   Rzuciłem moją latte i wstałem z krzesła zaciskając pięść jeszcze przed uderzeniem bólu jak młotem w mój mózg. Kontratak był instynktowny i konieczny, ponieważ nikt, nikt nie może uderzyć mnie ot tak, bez konsekwencji.
   Hamowałem się pred prawdziwym, poważnym ciosem, kiedy usłyszałem głos Theo Goldmana, który mówił wyraźnie jak dzwon, dwadzieścia cztery godziny.
   Piekło.
   Przełknąłem mój gniew, otworzyłem pięść i zablokowałem następny cios Billy’ego. 
- Wisisz mi latte – powiedziałem, co było czymś czego nie miałem dokładnie powiedzieć nigdy. Stół był zabałaganiony, rozlana kawa i mleko spływały po krawędzi. Moje serce waliło i chciałem uderzyć tych wszystkich facetów, dopóki nie zmądrzeją, żeby się ruszyć. Tym razem, powstrzymując się nie czułem się dobrze; czułem się przegrany. Czułem się jak tchórz. Nienawidziłem tego.
   Ale odpuściłem i odszedłem. Stół był ich. Teraz musieli wyczyścić swój bałagan.
   Na zewnątrz powietrze było ostre i surowe dla mojej skóry, a ja oparłem się o cegły i oddychałem głęboko, do czasu, aż czerwone zamglenie zaczęło się rozjaśniać. Moja walka czy reakcja ucieczki miała jedno nastawienie, zacząłem zdawać sobie sprawę; to nie było mądre. To było zabawne, ale nie było mądre.
   Eve wybiegła na zewnątrz, jeszcze w swoim fartuchu. Widziała mnie stojącego tam i próbującego wyhamować.
- Hej! – wyrwało się jej. – Wszystko w porządku?
- W porządku – powiedziałem. – On jest za słaby, żeby złamać coś poza swoją ręką.
- Nie, to znaczy – Jezu, Shane, ty po prostu… - Eve gapiła się na mnie przez chwilę, a ja myślałem, że powie coś, co sprawi, że poczuję się cholernie dużo gorzej, ale potem rzuciła się mi na szyję i przytuliła mnie mocno. – Ty po prostu zrobiłeś coś zupełnie z klasą. Dobrze dla ciebie.
   Huh.
   Odeszła zanim zdążyłem wyjaśnić, że to nie był naprawdę mój wybór.
   Z klasą? Dziewczyny są dziwne. Nie ma nic klasycznego w odepchnięciu frajera i odejściu.
   Ale myślę, że dziś była walka z sobą i Bóg mi pomógł, zostałem zwycięzcą.
***
   Późnym popołudniem miałem zabrać Claire z kampusu do domu; tak naprawdę nie potrzebowała eskorty, ale byłem zadowolony udawaniem, że potrzebuje i spędzanie z nią czasu to zawsze plus. Miałem dużo do nadrobienia z Claire; okłamywałem ją, kiedy pojawiły się we mnie ciemne rzeczy, gdy dołączyłem do klubu walki. Ona nie zasługuje na to czy którąkolwiek straszną rzecz, którą powiedziałem lub pomyślałem. Musiałem włożyć prawdziwy wysiłek, aby wrócić do miejsca, gdzie byliśmy, ale byłem zdeterminowany, aby tak się stało.
   Normalnie, nie mieszam się, ale mijając pusty dom na Fox Street z wyrwanym pierwszym od zakrętu oknem i starą łuszczącą się farbą, usłyszałem coś, co brzmiało jak stłumiony, gorączkowy płacz. To kot, pomyślałem sobie. Miejsce było martwym wrakiem, a dziedziniec był tak zarośnięty, że po prostu dostanie się do frontowych drzwi byłoby pełnowymiarową podróżą z dodatkiem ciernistych chwastów, węży i jadowitych pająków i kto-wie-z-jeszcze-czym. Czułbym się naprawdę, cholernie głupio, gdybym skończył z ugryzieniem ratując kota, który nie był w wielkich kłopotach.
   Ale to naprawdę nie brzmiało jak kot.
   W Morganville główną zasadą przeżycia to stale iść, ale ja nigdy nie przestrzegałem tego; trzeba mieć duszę do dupy, żeby widząc ludzi w potrzebie nie pomóc im. Goldman miał rację, miałem kompleks zbawiciela, ale do cholery, w Morganville ludzie czasami potrzebują ochrony.
   Jak zapewne obecnie.
   Westchnąłem i zacząłem przepychać się przez plątaninę rośli w stronę domu. Przednie drzwi były w nienaruszonym stanie; mogłem zobaczyć, że kłódka była nienaruszona. Ktokolwiek znalazł sposób, zrobił to z ukrycia.
   Okna były nadal pełne potłuczonego szkła, więc nawet jeśli ktoś tamtędy wszedł, ja nie zamierzałem – i wcale nie musiałem, ponieważ tylne drzwi stały otworem, niezbyt zachęcający prostokąt ciemności.
    Teraz usłyszałem bójkę, a płacz stał się głośniejszy. Zdecydowanie został przytłumiony. To pochodzi z piętra, dochodziły stamtąd grzmoty, brzmiało jakby trwała tam bójka.
   Schody skrzypiały i trzaskały, nie alarmując nikogo, kto zwracałby najmniejszą uwagę, na to, że jestem w drodze i nie byłem zaskoczony, kiedy czternastoletnia dziewczyna pojawiła się na szczycie schodów, dysząc i szlochając i nagle przebiegła obok mnie w kierunku wyjścia. Wyglądała dość dobrze jak na będącą w panice.
   Chłopcy – dwójka z nich – na szczycie schodów nie byli dużo starsi od niej. Szesnaście, może siedemnaście. Miejscowe dzieciaki, ale nikogo z nich nie miałem na swoim radarze.
   Wyglądali na naprawdę zaskoczonych widząc mnie.
- Hej – powiedziałem i zatrzymałem się w połowie drogi, blokując drogę w dół. – Chcesz wyjaśnić, co tu się niedawno wydarzyło?
   Jeden z nich wybrał zuchwalstwo. Nie wyglądało to dobrze dla niego.
- Nie twój interes, dupku. – powiedział. – Nic nie robimy.
- Masz na myśli teraz – powiedziałem. – Słyszałem, dzieciaki jak tutaj płakała dziewczyna. – Byłem teraz zły, bardziej zły niż, kiedy debil Billy uderzył mnie. To byłaby bezsensu walka. Ta z kolei miałaby jakiś sens. – Wiesz kim ja jestem?
   Jeden z nich miał przynajmmniej rozum, skinął głową.
- Collins – powiedział i pociągnął przyjaciela za ramię. – Stary, odpuść sobie.
   Kumpel nie był tak samo mądry.
- Nie możesz udowodnić niczego – odwrócił się ode mnie. Wzruszyłem ramionami.
- Taa, mógłbym naprawdę zadbać o to, jeśli byłbym gliną, ale nie jestem. Jestem tylko gościem, który jest bardzo wkurwiony. Więc umowa jest taka. Mam zamiar dać ci jeszcze jedną szansę, obiecaj mi, że będziesz w porządku. Zrób to i możesz się wynosić – mój głos zimno przeszedł do następnej części. – Złamiesz obietnicę, dotkniesz jeszcze raz jakąś dziewczynę w tym mieście, która szczerze o to nie poprosi, wyrwę ci wszystkie części ciała, które zwisają, rozumiesz mnie?
- Kto umarł i uczynił cię Batmanem, palancie? – zapytał większy.
- Dla celów tej dyskusji, powiedzmy, że mój tata – powiedziałem. – Ponieważ on już opuścił ci temperaturę pokojową na piętrze. Jestem jego łagodniejszą wersją – nie do końca prawda; mój tata nie posiadał żadnego kompasu moralnego. Jeśli ci głupcy byliby wampirami, on skończyłby z nimi, ale z ludzkimi idiotami? Wzruszyłby ramionami i odszedł.
   Nie musieli tego wiedzieć, pomyślałem.
- Koleś, po prostu pozwól mi odejść! – powiedział Niższy Arogant i nie czekając na swojego kumpla, aby dokończyć swój plan; uniósł obie dłonie w geście kapitulacji i poirytowany przeszedł obok mnie po schodach. Kiedy był na parterze, szybko uciekł.
   Pozostały facet sięgnął do kieszeni i wyjął poważnie wyglądający nóż. Ceniłem noże. To sprawiło, że był bardziej niebezpieczny, choć jeszcze nawet nie zerwał skórki z pomarańczy.
- Zły pomysł – powiedziałem mu i zacząłem się spinać po schodach do niego. – Naprawdę, naprawdę zły pomysł.
   Zaczął się cofać, wyraźnie wystraszony; myślał, że mając nóż już wygrał. Dotarłem na górę i skoczyłem wytrącając z mu z dłoni nóż, który złapałem obracający się w powietrzu, zanim uderzył w podłogę.
   Potem położyłem przedramię na jego piersi, popchnąłem go na ścianę i pokazałem nóż.
- Zły pomysł – powtórzyłem i poprowadziłem nóż po ścianie obok jego głowy, na tyle blisko, aby poczuł go. Zbladł, jakby rzeczywiście go już pchnął.
- Właśnie zostałeś nagrodzony. Nie puszczę cię za nic, ośle, musisz się postarać. I lepiej, żeby to było coś, co chciałbym obejrzeć, łapiesz? Żadnych płaczących dziewczyn, nawet jeśli to będzie przez smutny film inaczej zakończymy to w sposób, na którym nie najlepiej wyjdziesz.
   Chciałem uderzyć małego drania, ale tego nie zrobiłem.
   Po prostu gapiłem się na niego przez kilka długich sekund, a następnie zabrałem scyzoryk, złożyłem go i umieściłem we własnej kieszeni. Potem pozwoliłem mu odejść.
- Zwiewaj – powiedziałem. – Daję ci dziesięć sekund.
   Skorzystał z tego.
   Usiadłem na schodach, bawiąc się nożem, który zostawił. Nie straciłem mojego temperamentu, ale tak właściwie nie byłem całkowicie bez-przemocy. Nazwałem to remisem.
   Nie słyszałem go, ale patrząc w mrok nagle zdałem sobie sprawę, że ktoś był na dole schodów. Blada skóra, kręcone, dzikie włosy, niemodne męskie ubrania. Małe druciane okulary zepchnięte na czubek nosa.
   Dr. Theo Goldman.
- Śledziłeś mnie? – spytałem. Czułem się zaskakująco spokojnie.
- Tak – powiedział. – Byłem ciekawy jak wielki wysiłek w to włożysz. Jestem mile zaskoczony.
   Wskazałem na nóż.
- Więc, jak to się liczy?
   Uśmiechnął się troszkę.
- Nigdy naprawdę nie byłem fanem nauczania tego, że powinieneś nadstawiać drugi policzek – powiedział. – Zło musi być zwalczane, czy to ma znaczenie, że jesteśmy dobrzy? – wzruszył ramionami. – Nazwijmy to remisem.
   Mógłbym z tym żyć.
- Miałeś rację – powiedziałem. – To nie musi być ciągła walka. Ale tęsknię za tym. Trochę mocno.
- Och – powiedział wesoło. – Jestem pewien, że będzie jeszcze dużo szans na to. To ciągle Moragnville. Do zobaczenia jutro.
   Nie było go, gdy zamrugałem. Pokręciłem głową i włożyłem nóż do kieszeni.
- Zostaw to – jego głos płyną z dołu. – Ufam ci bardziej, kiedy nie jesteś uzbrojony.
   Uśmiechnąłem się tym razem i rzuciłem nóż w szparę między deskami. Został wchłonięty przez dom.
   Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, ale jakoś czułem się, jakby mogło prawdopodobnie udać mi się dotrwać do końca drogi.  
   Prawdopodobnie. 
Rachel Caine
tłumaczenie: Patty

4 komentarze:

  1. "Psycho gówno" hahahah :D
    Shane jest genialny, no... trochę szkoda tej latte :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Po 12 godzinach Shane dostał drgawek, po 24 mdłości a po 36 wynieśli go z domu na noszach:-D.
    Co nie znaczy że nie wytrzymał :-D.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej Patrycja.

    Bardzo ciekawy blog, ciekawe, bardzo wciągające opowiadania :)

    Proszę skontaktuj się ze mną przez gg: 34457866
    Też pisze bloga, Mówi mi Tsuki :)

    Serdecznie pozdrawiam Tsuki :3

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie wiedziałam że Shane jest zazdrosny o Myrnina;)

    OdpowiedzUsuń