poniedziałek, 2 lipca 2012

Wszyscy Święci

Umawianie się z umarłym to zły pomysł. Każdy w Morganville to wie - to znaczy, każdy kto oddycha.
Każdy poza mną najwidoczniej. Eve Rosser, umawiająca się z umarłymi, kretynka i łamaczka zasad. Taa, jestem buntowniczką. Ale zbuntowana czy nie, zamarłam, bo to jest to, co robisz kiedy wampir patrzy na ciebie tymi przerażającymi czerwonymi oczami, nawet jeśli tym wampirem jest twój przystojny facet Michael Glass.
Żaden z nich nie był puszystym króliczkiem, nawet w najbardziej sprzyjających momentach, ale naprawdę nie chcielibyście natknąć się na nich, kiedy są wściekli. To było jak Niesamowity Hulk razy nieskończoność. Chociaż mój słodki Michael był wampirem dopiero od kilku miesięcy, tylko to pogarszało. Nie miał czasu, żeby przyzwyczaić się do swoich odruchów i nie byłam pewna, właśnie w tym momencie, czy jest w stanie się kontrolować. Mnie opanowanie wydawało się ostatnią rzeczą jaką mogłabym zrobić.
- Hej. - odetchnęłam i powoli odsunęłam się od niego. Rozłożyłam ręce w oczywistym geście poddania się. - Michael, zatrzymaj się.
Zamknę te okropne, przerażające oczy i znieruchomiał. Z zamkniętymi oczami bardziej przypominał Michaela, z którym dorastałam... wysoki, rozmarzony, z tą niedbałą czupryną surfera z kręcących się dookoła twarzy blond włosów, które sprawiały, że dziewczyny mdlały i to nie tylko wtedy, kiedy był na scenie i grał na gitarze.
Nadal wyglądał jak człowiek. W jakiś sposób to właśnie było gorsze. Próbowałam zdecydować czy powinnam się zupełnie wycofać czy zostać na miejscu. Zostałam, głównie dlatego, że, no cóż, byłam w nim zakochana odkąd skończyłam czternaście lat. Za późno, by teraz uciekać tylko z powodu takiej małej rzeczy jak to, że technicznie on był, no wiecie, martwy. Nie byłam w żadnym poważnym niebezpieczeństwie, albo przynajmniej tak sobie wmawiałam. Po za tym, stałam w ciepłym i przytulnym salonie w Domu Glassów, domownicy byli w pobliżu, a Michael nie był potworem.
Technicznie może i tak, ale w praktyce, nie. Kiedy oczy Michaela otworzyły się ponownie, były z powrotem jasne, spokojne i niebieskie, takie jak kochałam. Wziął kolejny oddech i przetarł twarz rękami tak, jakby próbował coś zmyć.
- Wystraszyłem cię. - powiedział. - Przepraszam, zaskoczyłaś mnie.
Skinęłam głową, niezbyt gotowa, żeby znów zacząć mówić. Ale kiedy wyciągnął rękę, położyłam na niej moją. Miałam pomalowane na czarno paznokcie, make-up z ryżowego pudru i ufarbowane na czarno włosy. Z moim upodobaniem do stylu Gota pomyślelibyście, że to ja powinnam być tą, która skończy z kłami. Michael był zbyt cudowny, za ludzki, żeby skończyć z nieśmiertelnością w rękach. To bolało, czasami. Obie strony.
- Musisz coś zjeść. - powiedziałam tym ostrożnym tonem, którego używałam, kiedy mówiłam o wysysaniu krwi. - Jest trochę 0 minus w lodówce. Mogę ją podgrzać.
Wyglądał na śmiertelnie zawstydzonego.
- Nie chcę, żebyś to robiła. Pójdę do kliniki. - powiedział. - Eve? Bardzo mi przykro. Naprawdę. Nie sądziłem, że będę czegoś potrzebował przez kolejny dzień czy coś takiego.
Widziałam, że było mu przykro. Światło w jego oczach to była czysta, gorąca miłość i jeśli był tam jakiś głód komplikujący wszystko, to dobrze go ukrył głęboko w środku.
- Hej, to jak bycie diabetykiem, prawda? Coś jest źle z twoją krwią, musisz się tym zająć. - powiedziałam. - To żaden problem. Możemy wszyscy zaczekać, dopóki nie wrócisz.
Już potrząsał głową.
- Nie. - odparł. - Chcę, żebyście poszli na imprezę, spotkamy się na miejscu.
Dotknęłam delikatnie jego twarzy i pocałowałam go. Jego usta były chłodne, chłodniejsze niż większość ludzi, ale moje je ogrzały. Ektotermika, według Claire, naukowej maniaczki i mieszkanki naszego stukniętego małego bractwa dla czterech. Jeden wampir, jedna Gotka, jedna maniaczka i jeden pragnący zostać pogromcą wampirów.Taaa. Pomylone, nieprawdaż? Zwłaszcza żyjąc w Morganville, gdzie martwe związki między ludźmi i wampirami są czasami jak te między jeleniami i ich łowcami. Nawet kiedy wampiry na nas nie polują, mają to spojrzenie, jakby zastanawiały się kiedy sezon zostanie otwarty.
Chociaż nie Michael.
Nie zazwyczaj, w każdym razie.
Pocałował moją dłoń.
- Zachowasz dla mnie pierwszy taniec? - zapytał.
- Tak jakbym mogła odpowiedzieć nie, kiedy patrzysz na mnie tym wzrokiem w stylu "o dziecino", ty łajdaku.
Uśmiechnął się i to był całkowity uśmiech Michaela, ten z rodzaju tych, które powalają dziewczyny w przejściu kiedy gra.
- Nie mogę inaczej na ciebie patrzeć. - powiedział. - To moje spojrzenie dla Eve.
Zdzieliłam go w ramię, ale to nie dało żadnego efektu.
- Ruszaj się, zanim zobaczysz moje wredne spojrzenie.
- Przerażające.
- A żebyś wiedział. Idź już.
Pocałował mnie ponownie, delikatnie i wyszeptał "przepraszam" jeszcze raz zanim zniknął.
Zostawił mnie stojącą pośrodku salonu w Domu Glassów alias Centrali Stukniętego Bractwa, ubraną w obcisły, błyszczący strój kota ze sztucznej skóry, kocie uszy i bat. Nie wspominając już o zabójczych szpilkach. Dodajcie maskę i zaprezentuję super gorącą Kobietę-kota.
Kostium mógł być przyczyną błyszczących oczu Michaela i niekontrolowanego głodu, prawdę mówiąc. Zamierzałam przycisnąć go trochę na Halloween... Ale nie zamierzałam naciskać go tak mocno.
Usłyszałam odgłos kroków na schodach, a głos Shane'a niósł się na dół przed nim.
- Hej widziałaś mój tasak-o cholera!
Odwróciłam się. Shane stał nieruchomo na schodach w białym fartuchu umazanym sztuczną krwią i makabrycznej masce Leatherface, którą szybko ściągnął, żeby gapić się na mnie bez żadnych lateksowych barier. To, co miałam na sobie, nagle wydało się zbyt skąpe.
-Eve - Rety. Mogłabyś ostrzegać? - potrząsnął głową, nałożył z powrotem maskę i zszedł do końca ze schodów. - To nie była moja wina.
- To lubieżne spojrzenie. Myślę, że tak. - odpowiedziałam. A tak w sekrecie, to było całkiem fajne, chociaż hej, to był Shane. Nie był dokładnie tym facetem, na którym chciałam zrobić wrażenie. - Całkowicie twoja wina.
- To cecha facetów. Reagujemy na kobiety w ciasnej skórze z biczami. To jest takie mimowolne. - rozejrzał się. - Gdzie jest Michael?
- Musiał wyjść. - odparłam. - Dołączy do nas na imprezie. - Nie było sensu mówić Shane'owi, który jeszcze nie do końca przezwyciężył swoje anty-wampirze wychowanie, że Michael poszedł wbić się w torbę świeżego osocza, żeby nie przekąsić mojego. - A tak na serio - wyglądam w porządku?
- Nie. - powiedział Shane i klapnął na sofę. Położył swoje ciężkie buty na stoliku do kawy przesuwając papierowy talerz z wyschniętymi resztkami chili doga blisko krawędzi. Uratowałam go, rzuciłam mu wrogie spojrzenie i rzuciłam mu talerz na kolana. - Hej!
- To twój chili dog. Posprzątaj to.
- To twoja kolej na sprzątanie.
- Domu. Nie twoich śmieci. Możesz ruszyć swój tyłek Leatherface do kuchni i wyrzucić je.
Mrugnął na mnie swoimi długimi, jedwabistymi rzęsami.
- Mówiłem ci już, że wyglądasz wspaniale? - powiedział Shane. - Wyglądasz wspaniale.
- O, proszę cię. Chili dog. Śmieci. Teraz.
- Naprawdę. Michael będzie się musiał pilnować koło ciebie. I uważać też na innych gości w pokoju.
- O to chodziło. - powiedziałam. - Hej, było to albo kostium niegrzecznej pielęgniarki.
Shane posłał mi nieszczęśliwe spojrzenie.
- Musisz mówić takie rzeczy?
- Reakcja facetów?
- Myślisz? - podał mi swój talerz wyglądając tak żałośnie, że nie mogłam nic na to poradzić i wzięłam go. - Właśnie zniszczyłaś moją zdolność do poniesienia się z tej kanapy.
Musiałam się roześmiać. Shane drażnił się, ale nie był poważny. Nas dwoje nigdy nie było i nie będzie. On myślał o kimś innym i ja też.
Zobaczyłam zmianę w jego wyrazie twarzy, kiedy usłyszał odgłos kroków na piętrze. Spojrzał do góry, a to jego całkowite skupienie sprawiło, że się uśmiechnęłam. Chłopcze, źle z tobą, pomyślałam, ale byłam uprzejma na tyle, żeby mu tego nie wypominać. Na razie.
Claire praktycznie spłynęła ze schodów. Nasza czwarta lokatorka - nasz mały książkowy maniak, wystarczająco drobna i krucha, że zawsze wygląda tak, jakby można ją złapać na pół ostrym słowem - wyglądała nawet bardziej eterycznie niż zazwyczaj.
Była przebrana za wróżkę - długa, bladoróżowa, suknia uszyta z warstw czegoś przezroczystego, brokat na twarzy, włosy przetykane niebieskim, różem i zielenią. Miękkie różowe skrzydła wróżki. To wszystko czyniło ją zarówno młodszą niż w rzeczywistości, chociaż nadal była rok młodsza niż ja i Shane, jak i starszą.
Ale może to było tylko spojrzenie w jej oczach, które z każdym dniem spędzonym w Morganville, pracując ramię w ramię z wampirami, było coraz bardziej dojrzałe.
Claire zatrzymała się się na schodach patrząc na Shane'a. Jej usta otworzyły się rujnując wizerunek eterycznej wróżki.
- Poważnie? Leatherface? O Boże.
- Oczekiwałaś czegoś z Dumy i Uprzedzenia? - Shane wzruszył ramionami i podniósł maskę. - Nie znasz mnie za dobrze.
Claire pokręciła głową i wtedy zauważyła mój strój. Jej oczy rozszerzyły się.
- O... - westchnęłam. - Nie mów tego. Shane już to zrobił.
- To naprawdę. - Wow. Ciasne.
- Strój kota. - powiedziałam. - Jakby książkowa definicja ciasnego.
- Cóż wyglądasz... wow. Ja nigdy nie miałabym odwagi. - Claire przepłynęła w swoich warstwach różu i usiadła koło Shane'a, który z galanterią przesunął swoją maskę Leatherface'a, żeby zrobić jej miejsce.
- Wyglądasz bajecznie. - powiedział jej i pocałował. - O kurczę, teraz mam brokat, prawda. Leatherface się nie błyszczy. To nie jest męskie. - Obie z Claire przewróciłyśmy oczami w tym samym momencie. - Racja. Niska cena do zapłaty za przywilej całowania takiej pięknej dziewczyny, co ja sobie myślałem? Przepraszam.
Shane był idiotą, ale raczej dobrym. Nigdy nie skrzywdziłby Claire  umyślnie, wiedziałam o tym. Zastanawiałam się jednak czy ona o tym wiedziała, patrząc na niepokój, który mignął na jej twarzy.
- Podoba ci się kostium? Naprawdę?
Przestał się wygłupiać i spojrzał prosto w jej oczy.
- Kocham go. - odparł, ale nie mówił o kostiumie. - Wyglądasz przepięknie.
To usunęło część niepokoju z jej oczu.
- Nie jest za, no wiesz, jak dla małej dziewczyny albo coś takiego?
Zdałam sobie sprawę, że porównuję się z moim strojem Kobiety-kota.
- To jest Halloween, a nie "Witaj Zdziro". - odparłam. - Wyglądasz fantastycznie, CB. Seksownie, ale nie tak ostentacyjnie. Z klasą. - Ja natomiast zaczęłam myśleć, że wyglądam trochę za bardzo rażąco i całkowicie niestylowo. - Więc. Idziemy czy będziemy marnować naszą niesamowitą bajeczność na tego głupca z podrzędnego filmu?
- Hej, Laetherface to amerykańska klasyka! - sprzeciwił się Shane. Obie z Claire klepnęłyśmy go, a potem ona wzięła jego prawe ramię, a ja lewe. - Dopieranie się w pary jest niesprawiedliwe! Nie zmuszajcie mnie, żebym potraktował was moim gumowym tasakiem.
- Mówiąc o parach, dopóki Michael nie dołączy do nas, masz randkę z nami obiema. - powiedziała. - Gratulacje. Możesz być dzisiaj Hefner'em, jęsli wrzucisz na siebie szlafrok i kapcie.
Zapatrzył się na mnie, zamrugał i rzucił maskę Leatherface'a przez ramie, kiedy skoczył na nogi.
- Odlotowo. Wracam za minutę. - powiedział i popędził na górę. Claire i ja wymieniłyśmy spojrzenia pełne całkowitego zrozumienia.
- Oni są tacy prości. - westchnęłam.
To była pierwsza rocznica Najgorszego Halloween Wszechczasów alias Bal Umarłych Dziewczyn  w bractwie Epsilon Epsilon Kappa na kampusie. I oni robili to ponownie, chociaż tym razem impreza była w jednym z opuszczonych magazynów niedaleko centrum miasta. Dostaliśmy specjalne zaproszenia. Na początku chciałam to sobie darować, ale Michael i Shane zapewnili mnie, że tym razem wszystko jest pod kontrolą. Wampiry z Morganville robiły za ochronę, co oznaczało, że chłopaki ze śmiertelnego bractwa nie będą dosypywać do żadnych drinków i jakiekolwiek przyszłe kłopoty będą zatrzymywane na gorąco. prawdopodobnie zaraz na początku.
Nie żeby chłopcy z EEK wiedzieli kogo (lub co) zatrudniają oczywiście. Studenci albo nie wiedzieli, nie chcieli wiedzieć lub wiedzieli od samego początku, bo dorastali w Morganville. Wiedziałam, że było tam chyba z sześciu gości z EEK, którzy mieli poufne informacje, ale żaden z nich nie był wystarczająco głupi, żeby mówić. No cóż przynajmniej nie za głośno. Chyba, że beczułka była otwarta. Zaparkowałam mojego dużego sedana na krawężniku pomiędzy stukniętym pikapem i spłowiałym Pontiakiem z taką ilością naklejek na zderzaku, że nie potrafiłam powiedzieć jaki był ich cel. Broń, tak to wyglądało. I Bóg. I chyba szczeniaczki.
- Podstawowe zasady. - powiedziałam i otworzyłam drzwi. - Trzymamy się razem. Nie ma oddalania się. Shane, żadnych bójek.
- Nie... - powiedział. - Ani jednej?
- Żartujesz sobie ze mnie? Wyczerpałeś limit na stałe łóżko na ostrym dyżurze. Więc nie. Nawet nie używaj ostrych słów chyba, że ktoś inny zada pierwszy cios.
Podobała mu się ta pierwsza część. - Żaden problem.
Bo ktoś zawsze kierował pięść w stronę Shane'a kiedy zaczynały się kłopoty. Miał reputację twardziela, nad której zdobyciem pracował ciężko. Dzisiaj nie wyglądał na szczególnie twardego w zjedzonym przez mole, starym przypominającym gobelin szlafroku przestarzałym o pięćdziesiąt lat, w starych męskich kapciach, jedwabnej piżamie, którą widziałam musiał znaleźć w pudle na strychu i z klasyczną fajką z lat pięćdziesiątych. Nie podpaloną, oczywiście.
Stworzył zaskakująco dobrego Hefner'a i kiedy zaoferował nam swoje łokcie poczułam nagły atak wesołości. Claire zarumieniła się.
- Ale ze mnie towar. - powiedział Shane i zgarnął nas na imprezę.  Jako koleś stąd, Shane był odpowiedzialny za zdobycie imprezowych przyjemności, takich jak świecące w ciemności naszyjniki i drinki. Jednak bezalkoholowe dla Claire, bo jestem srogą matką naszego domu, nawet jeśli jestem do niczego jako wzór. Jedną rzeczą, na którą musiałam uważać były innego rodzaju imprezowe uprzejmości rozpowszechniane dookoła między obcymi - głównie białe pigułki, chociaż były też te w stylu zapal-jeśli-masz. Pozwalałam ludziom podawać mi te rzeczy, a potem wyrzucałam je do śmieci. Nie robiłam tego, bo byłam Panną Pełne Opanowanie tylko wiedziałam, że lepiej nie ufać większości ludzi w Morganville.
Mieliśmy ciężką lekcję na ten temat w zeszłym roku. Zwłaszcza Claire. W tym roku nadal była uprzejma, ale odpierała dziwaków z większą łatwością. Oczywiście posiadanie przy boku swojego osobistego Hefner'a z kudłatymi włosami mogło mieć z tym coś wspólnego. Zaczęłam się martwić o Michaela. Zazwyczaj dodatkowa wycieczka do banku krwi nie zajmowała więcej niż trzydzieści minut, ale jak dotąd minęła godzina, a on nadal nie dotarł do domu.
Ruszyłam na poszukiwania cichego kąta, żeby zadzwonić do niego. Moim błędem było, że nie poinformowałam Shane'a i Claire, którzy tańczyli objęci ramionami z sercami na wierzchu.
Nie, wypuściłam się w pojedynkę.
Słyszycie ten dźwięk? To Eve Rosser i jej pomocniczy zespół, Spektakularny Błąd w Osądzie.
Magazyn był głośny, mały i zatłoczony. Ciemne miejsca już były wypełnione utworzonymi brygadami. Szłam dalej, w dół wąskim korytarzem, dopóki hałas nie został tylko odgłosem, a nie rykiem i wyjęłam mój telefon ze skrytki (tak, w moim kostiumie i nie powiem wam gdzie). Zaczęłam wybierać numer Michaela.
Coś dotknęło mojego ramienia. To przypominało zimny jak lód eteryczny wstrząs.
- Hej! - krzyknęłam i obróciłam się. Naprzeciwko mnie stał wampir.
Nie Michael.
Moje tętno gładko przyspieszyło z sześćdziesięciu do pięciu tysięcy uderzeń w dwie sekundy, bo znałam tego typa i nie zupełnie był Panem Przyjemniaczkiem.
- Panie Ransom. - powiedziałam i ostrożnie kiwnęłam głową. Znałam go, bo należał do załogi Olivera, ale rzadko go widywałam, nawet w Common Grounds, kawiarni, gdzie wampiry mogły się mieszać z ludźmi zgodnie z podstawowymi surowymi zasadami. Właściwie unikał ludzi jak mógł.
- Eve. - odpowiedział Pan Ransom. Był wysokim, szczupłym facetem ze słomkowo-orzechowymi włosami i jakby nieokreślonym wyrazem oczu. Dzisiaj był ubrany w czarną marynarkę, czarną podkoszulkę, czarne spodnie, wszystko prosto z pudełka z darami Goodwill. Nic właściwie mu nie pasowało.
Pan Ransom miał zakład pogrzebowy, ale tam nie pracował. Był takim jakby wampirem pustelnikiem. Nie wychodził za często.
- Przepraszam. Rozmawiam przez telefon. - powiedziałam. Pomachałam telefonem na dowód, wcisnęłam POŁĄCZ i słuchałam. No dawaj, dawaj... Nie odebrał.
- Nie odpowie. - powiedział Pan Ransom.
- Michael. - cicho zamknęłam telefon i wpatrywałam się w niego. - Dlaczego? Co się stało?
- Został zatrzymany.
- I przebyłeś całą drogę, żeby to mi powiedzieć? Hm, dzięki. Wiadomość otrzymana.- postanowiłam być twarda i przejść koło niego.
Złapał mnie ponownie. Zakręciłam się zamierzając nieźle go walnąć (super- zły ruch z mojej strony), ale złapał moją rękę bez wysiłku. Teraz byłam twarzą w twarz z wampirem, którego ledwie znałam z unieruchomioną ręką, a hałas z imprezy wzbił się znów do poziomu topiącego metal, co oznaczało, że krzyki w niczym mi nie pomogą, tylko ochrypnę i umrę.
- Puść mnie. - powiedziałam tak spokojnie jak mogłam. - Teraz, proszę. - Uniósł blade brwi wpatrując się prosto w moje oczy. Jego były ciemne, jak kałuże oleju, pełne połysku, ale niczego poza tym. Wyglądał jakby szukał słów, żeby coś powiedzieć. To na co wpadł to było:
- Chcesz zostać wampirem?
- Czy ja- co? Nie! Jasne, że nie! - szarpnęłam się, ale nie mogłam się uwolnić. - A nawet jeśli, to nie ty miałbyś to zrobić, Panie Koszmarny!
- Więc życzysz sobie Ochronę? - zapytał i sięgnął do marynarki. Wyjął bransoletkę, typową kwestię w Morganville - prosta srebrna rzecz z symbolem wygrawerowanym na wierzchu. Z symbolem Pana Ransoma, zgadywałam, który oznaczył by mnie jako jego własność. Gdybym wzięła bransoletkę, byłabym wolna od przypadkowych ugryzień wszystkich innych krwiopijców poza nim, jeśli miałby taki kaprys. Udałam odgłos wymiotów. - Nie, puszczaj ty lodowaty szalony durniu.
Puścił mnie. Tak mnie to zaskoczyło, że wyrwałam się do tyłu chwiejąc się na moich wysokich obcasach i odbiłam się od ściany za mną. Świetnie, pomyślałam. Jedyny raz kiedy nie mam przy sobie uśmiercających wampiry akcesoriów. Może powinnam użyć butów? Nie, chwila to by znaczyło schylanie się w stroju kota. Naprawdę niemożliwe. Przygotowałam się do prześlizgnięcia przy ścianie zmierzając ku bezpieczeństwu tłumu. Ransom powoli osunął się w dół do przysiadu, oparł się o ścianę i schował głowę w rękach. To było takie zaskakujące, że zatrzymałam się i wpatrywałam się w niego. Wyglądał na... smutnego. I przygnębionego.
- Yy... - zwilżyłam wargi. - Wszystko w porządku? - Co za głupie pytanie. Dlaczego w ogóle się przejmowałam? Nie przejmowałam się. Jego zranione uczucia nie mogły obchodzić mnie mniej.
Ale również nie odchodziłam.
- Tak. - odpowiedział. Jego głos był miękki i stłumiony. - Przepraszam. To jest... trudne. Poruszanie się między ludźmi w taki sposób. Myślałem, że chcesz się przemienić.
- Dlaczego?
Podniósł swoją głowę i milcząco wskazał na swoją twarz, a potem na moją, który była umalowana na blado pod moją maską Kobiety-kota.
- Wydajesz się udawać jedną z nas.
- Dobra, po pierwsze jestem Gotką a nie pragnącą zostać wampirem. Po drugie to sprawa mody, jasne? Więc, nie. Nie chcę. Ohyda. - Mój puls powoli zwalniał, kiedy zdałam sobie sprawę, że właśnie może źle odczytałam całą sytuację. Pan Ransom był odświeżającą odmianą po wampirach, które najpierw próbowały mnie zjeść, a potem dopiero rozmawiać.
- Dlaczego oferujesz mi Ochronę? - To było równoznaczne z byciem członkiem wampirzej rodziny. Musiałby zapewnić pewne rzeczy, jak jedzenie czy schronienie, a w zamian człowiek płacił mu część swoich dochodów, jak podatek. Także w banku krwi, to co by oddał, byłoby przeznaczone dla ochraniającego. W skrócie: fuj. Nie dla mnie.
- Nie masz bransoletki. - powiedział. - Pomyślałem, że może twój Protektor zmarł ostatnio z powodu nieprzyjemnego zdarzenia. Byłem uprzejmy. Za moich czasów...
- Cóż, to nie są twoje czasy. - odcięłam się. - I nie robię zakupów dla tatki wampirka, więc po prostu... zostaw mnie w spokoju, jasne?
- Dobrze. - powiedział. Nadal wyglądał na przygnębionego, jak jakiś obdarty ulicznik, któremu skończyła się wóda.
Zastanowiłam się nad czymś mniej niezręcznym, żeby zapytać. W końcu pomyślałam, że znalazłam.
- Powiedziałeś, że Michael został zatrzymany. - powiedziałam. - Gdzie? W banku krwi?
- Niedaleko. - odpowiedział Ransom. - Został zabrany.
Zapomniałam całkowicie o Ransomie i jego dziwaczności.
- Dokąd zabrany? Jak? Kto go zabrał? - przesunęłam się w stronę wampira i nagle skórzany kostium kota całkowicie przestał być śmieszny. Praktycznie utożsamiłam duszę super czarnego charakteru. - Hej! Odpowiedz mi!
Ransom podniósł wzrok.
- Pięciu młodych mężczyzn. - powiedział. - Nosili kurtki z wężem.
Pięciu gości w skórzanych kurtkach Morganville High. Pewnie sportowcy.
- Chciał pójść? - zapytałam. Michael nigdy nie należał do grupy sportowców, nawet w liceum. To było po prostu dziwne.
- Na początku chcieli, żebym ja poszedł. - odparł Ransom. - Nie rozumiałem dlaczego. Michael powiedział im, że pójdzie zamiast mnie, a mi powiedział, żebym ci przekazał, że się spóźni. - Ransom ciężko westchnął. - I to zrobiłem. - W około pół uderzenia serca zrobił się ze smutnego małego człowieka przykucniętego przy ścianie w wysokiego, niebezpiecznego wampira stojącego naprzeciwko mnie. Nigdy nie lekceważ zdolności wampira do zmiany humoru.
- Teraz pójdę. - O sekundę za późno pomyślałam, żeby go zatrzymać. Zgadywałam, że tych pięciu sportowców dokuczało temu smutnemu i dziwnemu wampirowi, a on nawet nie zdawał sobie sprawy co robili, bo, jak powiedział, nie przebywał za dużo w świecie ludzi.Nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w jakim był- dosłownie.
Michael z pewnością wiedział. Dlatego wkroczył, wysłał Ransoma, żeby mnie znalazł i poszedł bez walki.
Ocalając kogoś, jak zazwyczaj. Chociaż zastanawiałam się dlaczego od razu nie rozpłaszczył tych dziwaków. Byłby w stanie. Każdy wampir byłby.
- Poczekaj, możesz mi powiedzieć gdzie dokładnie. - Ale mówiłam do pustego korytarza, bo Ransom już go pokonał. Poza tym, moje słowa właśnie zginęły w grzmocie nowej melodii rozkręcanej na imprezie po drugiej stronie muru.
Pośpiesznie przeszłam przez korytarz z powrotem na zabawę i znalazłam Shane'a i Claire nadal tak sobą zajętych, że równie dobrze mogli by tańczyć w domu. Przeciągnęłam ich z budynku obok beznamiętnych wampirów bramkarzy prosto w chłodne powietrze nocy.
- Hej! - Shane zaprotestował i ułożył wygodniej swój szlafrok strząchnięciem. - Jak chciałaś wyjść, trzeba było po prostu powiedzieć! Uważaj na ciuchy. To klasyk.
- Michael może potrzebować pomocy. - powiedziałam i natychmiast zwróciłam ich uwagę. -Idziecie?
- Nie za bardzo jestem ubrany na walkę wręcz. - powiedział Shane. - Ale co tam. Jeśli będę musiał kogoś walnąć, może będą zbyt zawstydzeni, żeby wymieniać ciosy z Hugh Hefner'em. - Gość musi mieć koło setki czy coś.
Bardziej martwiłam się o Claire. Skrzydła wróżki i brokat raczej nikogo nie zastraszą..., ale z drugiej strony, Claire ma też inne umiejętności.
- Ty prowadzisz. - powiedziałam do Shane'a i rzuciłam mu kluczyki do samochodu. Wziął je z oślepiającym uśmiechem. - Nie przyzwyczajaj się, nieudaczniku. - Uśmiech przygasł od razu.
- Dokąd jadę?
- W pobliże banku krwi. Pięć typów z Morganville High w skórzanych kurtkach gdzieś stamtąd zabrało Michaela. Nie wiem dlaczego, ani jak, ani dlaczego poszedł bez walki. - Twarz Shane'a spoważniała.
- Myślisz, że go zwabili?
- Myślę, że Michael chce pomagać ludziom, Tak, jak jego dziadek. - Sam Glass zawsze przekładał innych nad swoje własne bezpieczeństwo i odkryłam, że Michael szedł tą samą ścieżką. - To może być nic takiego, i choroba, Michael może sobie poradzić z pięcioma pijanymi sportowcami, ale...
- Ale nie, jeśli mają plan. - Dokończyła Claire. - Jeśli wiedzą jak go unieruchomić, mogą go skrzywdzić.
Żadne z nich nie zapytało dlaczego bana małolatów chciałaby skrzywdzić kogoś, kogo ledwo znają. To było w DNA nastolatków i my wszyscy to wiedzieliśmy w głębi duszy. W Halloween banda pijanych dupków mogła myśleć, że sprawienie bólu wampirowi jest zabawne i ekscytujące. A potem, kiedy wytrzeźwieją, mogą wyobrazić sobie, że lepiej jest go zabić niż pozwolić mu, żeby później ich zidentyfikował. Władze w Morganville nie patrzyły przechylnie na lanie wampirów.
- Może potrzebowali jego pomocy? - powiedziała Claire, ale nie brzmiała na przekonaną.
Wsiedliśmy bez słowa do ogromnego sedana i Shane odpalił gumy.
- Co myślicie? - Zapytałam na głos, kiedy zaczęliśmy jechać przez mniej przyjazne części Morganville. - Gdzie powinniśmy zacząć?
- Zależy od tego czy Michael wybierał miejsce czy sportowcy. - powiedział Shane. Jego głos brzmiał nisko i surowo. - Bojowy Shane, inny niż ten, który siłował się ze mną na ręce o pilota w domu.-Sportowcy pójdą do jakiegoś miejsca, gdzie czują się bezpieczni.
- Na przykład? - Bo nie miałam pojęcia jak sportowcy myślą, w jakimkolwiek znaczeniu.
Shane miał.
- Nikogo nie ma na boisko o tej porze nocy. Żadnego meczu wieczorem. - Bo chociaż Morganville oddawało słowne poparcie innym sportom, jak większość teksańskich miast, to football był czym był. Wiedząc, że Michael był z pięcioma gośćmi w skórzanych kurtkach, znaczyło to, że football był w to z pewnością  zaangażowany, jeśli nie w centrum sytuacji. - Powiedziałbym, że stadion. Może loża prasowa albo hala sportowa.
Kiwnęłam głową. Shane przyjął to jako pozwolenie na wciśniecie pedału gazu. Silnik ryczał, kiedy mknęliśmy w dół cichymi ulicami mijając opuszczone domy i puste interesy. Niezbyt fantastyczna część miasta w tych dniach. Na końcu ulicy skręcił w lewo, a potem w prawo i zobaczyliśmy otoczoną kolumnami przestrzeń Morganville High na szczycie malutkiego pagórka. Na lewo i poniżej był stadion. Nie był zbyt duży, w porównaniu z profesjonalnymi arenami, ale jego rozmiar był przyzwoity jak na małe teksańskie miasto. Wszystkie światła były wyłączone. Shane zaprowadził samochód na parking i zgasił przednie światła. Tu i tam było zaparkowanych kilka samochodów. Kilka miało zaparowane szyby - wiedziałam co się tam działo. Dzieciaki. Chciałam tam podbiec, zapukać w okno i zrobić zdjęcie telefonem, ale byłoby to niegrzeczne.
Na jednym z końców parkingu była grupa pojazdów, głównie rozwalonych furgonetek. Szyby były czyste. Claire bez słów wskazała na nie nad moim ramieniem i wszyscy kiwnęliśmy głowami.
- Jaki jest plan? - Shane zapytał mnie. Spojrzałam na Claire, ale dzisiaj nie wydawała się Specjalistką od Planów. Może to przez wróżkowy brokat.
- Ja mam na sobie strój do podkradania się. - powiedziała. - Pójdę się rozejrzeć. Będę trzymać włączony telefon, podsłuchujecie i przybiegacie jeśli wpadnę na coś, dobra?
 Shane uniósł brwi.
- To jest do podkradania się? Ten strój?
- Pod względem bycia czarnym, tak. Zamknij się.
- Jak uważasz Kiciu. - powiedział. - Zadzwoń do mnie.
Wybrałam jego numer, odebrał i dał na głośnik. Wysunęłam się z samochodu zastanawiając się jak ktokolwiek mógłby łazić po dachach ubrany w ten sposób. Kiedy dotarłam do cienia, poczułam się bardziej jak w domu. Nie widziałam nikogo dookoła, i jak robiłam co mogłam, żeby skradać się niepostrzeżenie, czułam się coraz bardziej głupio. Nikogo tu nie było. Czaiłam się bez powodu.
Usłyszałam głosy. Męskie głosy. Nadchodzili od strony hali sportowej, gdzie były szatnie dla drużyn, siłownia, prysznice i tym podobne. Jedno z okien było otwarte, żeby łapać chłodne nocne powietrze. Pewnie w ten sposób dostali się do budynku. Pobiegłam sprintem - takim sprintem jakim tylko mogłam na wysokich obcasach - przez otwartą przestrzeń do cienia po stronie hali. Prześlizgnęłam się po ścianie w kierunku okna.
- Shane. - wyszeptałam do telefonu. - Shane, oni są w hali. - Usłyszałam chrzęst opon na parkingu i wycofałam się, żeby wyjrzeć za róg. Po drugiej stronie mojego dużego, czarnego sedana zatrzymały się dwie furgonetki parkując tak blisko, że nie byłoby sposobu, żeby Shane i Claire mogli otworzyć drzwi, a co dopiero wysiąść.
Kolejna ciężarówka zaparkowała za nimi.
Zostali uwięzieni w samochodzie.
- Shane? - wyszeptałam do telefonu. Mogłam stąd usłyszeć pijanych sportowców przybijających piątki i pokrzykujących w furgonetkach. Kilku wytoczyło się z tyłu i zaczęło podskakiwać na masce mojego samochodu kołysząc go na sprężynach.
- Cóż, dobra wiadomość jest taka, że jeździsz cholernym czołgiem. - powiedział, ale słyszałam napięcie w jego głosie.
- Możecie się stamtąd wydostać? - zapytałam.
- Jasne. - odpowiedział znacznie spokojnie niż ja bym to zrobiła. - Ale myślę, że im dłużej pozwolimy im się bawić skaczącym zamkiem, tym mniejszą liczbą tych kolesi będziesz się musiała zająć po swojej stronie. - przerwał. - Zła wiadomość jest taka, że nie mogę cię osłaniać osobiście, jeśli tak zrobię.
Ciężko przełknęłam i wróciłam do mojej pierwotnej pozycji koło hali.
- Nie rozłączaj się. - powiedziałam. - Będę krzyczeć, jeśli wpadnę w kłopoty. Ratunek jest ważniejszy niż moralne wsparcie.
Jeśli dopowiedział, nie usłyszałam go, bo w tym momencie wielki, muskularny typ okrążył róg hali niosąc skrzynkę piwa. Upuścił ją z głośnym brzękiem szkła na mój widok.
Shane miał racje. Kostium nie nadawał się do podkradania.
- Zobaczcie co znalazłem jak się podkradało. - oznajmił sportowiec, który mnie schwytał i popchnął mnie do drzwi hali. Moje obcasy wpadły w poślizg na terakocie, straciłam równowagę i upadłam... w ramiona Michaela.
- Oh. - odetchnęłam i na sekundę, nawet w tych okolicznościach, bycie w jego ramionach było wspaniałe. Objął mnie mocno, a potem odepchnął od siebie.   
- Co ty, do diabła, tu robisz? - zapytał.
- Ratuję cię?
- Fantastyczna robota jak na razie.
- Jasne, krytykuj... hej! - Napakowany typ, wyrzucił na zewnątrz skrzynkę pustych butelek po piwie, wyrwał mi telefon z ręki, spojrzał na ekran i zamknął go. Wyglądał na skuszonego zrobieniem macho pokazu miażdżenia telefonu, więc warknęłam: - Nawet nie myśl o skrzywdzeniu mojego telefonu, ty kretynie. - Wzruszył ramionami i rzucił go w najdalszy róg pokoju.
- Jest słodziutka. - powiedział sportowiec do Michaela. - Założę się, że lubi imprezować, prawda?
Zignorowałam go i obejrzałam się dookoła, żeby się zorientować w co się wpakowałam. Nie dobrze. Ocena pana Ransoma była prawidłowa. Duzi kolesie w kurtach sportowców Morganville. Najmniejszy z nich był dwa razy taki jak Michael, a mój chłopak nie zupełnie był maleńki.
Nadal nie mogłam rozgryźć co Michael tutaj robił. Po prostu stał tam i mógł sprzątnąć tych kolesi z pokoju, prawda? Ale nie zrobił tego.
- Co się dzieje? - zapytałam. Michael powoli potrząsnął głową. - Michael?
- Musisz iść. - powiedział mi. - Proszę. To jest coś co muszę zrobić sam.
- Co? Skopać tyłki sportowcom? Shane będzie bardzo zawiedziony. - Patrząc w oczy Michaela zobaczyłam  czerwień pojawiającą się na powierzchni. Mrugnęłam. - Czy ty,hm, przekąsiłeś coś?
- Nie. - odparł. - Byłem w drodze, kiedy próbowali zgarnąć Ransoma ze sobą.
- I ty po prostu musiałeś wejść w środek tego?
Oczy Michaela zaczęły przybierać nieokreślony kolor, prawie fioletowy kiedy czerwień wirowała dookoła. To było ładne. Z odległości.
- Tak. - powiedział. - W pewnym sensie tak zrobiłem. Widzisz, oni chcieli, żeby Ransom przyszedł kogoś ugryźć.
Moje własne oczy rozszerzyły się.
- Kogo?
Jako odpowiedź Michael odwrócił sięi zobaczyłam słabowitą młodą dziewczynę siedzącą na ławce na tyłach pokoju, ubraną w tanio wyglądający kostium Kleopatry. Rozpoznałam ją po kilku długich sekundach.
- Miranda? - Miranda była jakby koleżanką w ten niewygodnie "prawie" sposób. Była dziewięcioma funtami czystego szaleństwa, krucha jak szkło i z własnego doświadczenia wiedziałam, że czasami mogła zobaczyć przyszłość.
Czasami. Innym razem po prostu zgrywała wariata.
Do niedawna znajdowała się pod Ochroną wampira zwanego Charles.Nie byłam pewna, ale ostro podejrzewałam, że Charles dostawał więcej niż krew z tego dzieciaka. Cieszyłam się, że był martwy i miałam nadzieję, że cierpiał. Miranda nie potrzebowała więcej poplątanych zmarszczek na powierzchni swojego całkowicie kościstego życia.
- Mir? - odsunęłam się od Michaela i podeszłam do niej. Była bardzo cicha i w odróżnieniu od innych momentów kiedy ją widziałam, nie była posiniaczona, nie trzęsła się i nie była w żadnej innej niedoli- Hej. Pamiętasz mnie?
Rzuciłam mi zirytowane spojrzenie.
- Oczywiście. Jesteś Eve. - Wow brzmiała całkowicie normalnie. To było coś nowego. - Nie powinnaś tu być. - Co, według jej wizji?
- Cóż, jestem tutaj. - powiedziałam. - Co się dzieje?
- Oni mieli znaleźć mi wampira. - powiedziała Miranda, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na całym świecie.  Spojrzałam dookoła na sportowców, całą linię mięśni, z pustą ciekawością.
- Dlaczego oni? - I dlaczego, co ważniejsze, chcieliby wyświadczać przysługę takiemu dzieciakowi jak Miranda?
Wiedziała o czym myślę, widziałam to w dziwnym uśmiechu, którym błysnęła.
- Ponieważ oni są mi winni przysługi. - powiedziała. - Zarabiam dla nich pieniądze.
O Boże, teraz to widziałam. Morganville miała małe, ale dobrze rozwijające się podziemie zakładów. Na co lepiej postawić w Teksasie, jak nie na football? Sportowcy używali zdolności Mirandy do jasnowidzenia, żeby typować zwycięzców. Oni sprzątnęli, a ona prosiła ich teraz o zapłacenie ceny.
Wampir? To była jej cena? Nawet jak na Mir, to było zwyczajnie pokręcone.
- Dlaczego Michael? - zapytałam wolniej. Miranda zmarszczyła brwi.
- Nie prosiłam o Michaela. - odpowiedziała. - On po prostu przyszedł. Ale nie ma znaczenia kto to jest. Chcę być tylko przemieniona.
Odmówiłam powtórzenia tego, bo spakowałoby to okropnie w moich ustach.
- Mir. O czym ty mówisz?
- Muszę być wampirem. - powiedziała. - I chcę, żeby jeden z nich to zrobił. Michael będzie odpowiedni. Nie ważne kto mnie zmieni. Najważniejsze jest to, że kiedy się zmienię, zostanę księżniczką. - Myliłam się. Ona naprawdę była szalona.
Przez około pięćdziesiąt lat w Morganville żaden z wampirów nie był w stanie stworzyć nowych. - Poza Amelie, która zmieniła Michaela, żeby ocalić mu życie. Teraz, cóż. Wszystko się zmieniło, ludzie mieli więcej praw i zasady nie były już takie jasne. Dlaczego ludzie chcieli być wampirami? Nie widziałam w tym uroku.
Miranda najwyraźniej widziała. I zabierała siędo tego w typowo poboczny Mirandowaty sposób. Z moim chłopakiem. Odwróciłam się gwałtownie do Michaela.
- Dlaczego po prostu nie powiedziałeś nie? - rzucił okiem na kolesi od futbolu. Linia obrony znajdowała się pomiędzy nami a drzwiami, przekupieni nową skrzynką piwa, ale nadal wyglądający jakby z przyjemnością chcieli spróbować małej walki wręcz z wampirem.
Idioci. On z pewnością by ich zniszczył.
- Próbowałem. - powiedział. - Ona nie słucha. Nie chciałem nikogo skrzywdzić i nie mogłem odejść i tak jej zostawić. Musi zrozumieć, że to o co prosi... nie jest możliwe.
- Wiem o co proszę. - odpowiedziała Miranda. - Każdy myśli, że jestem głupia, bo jestem tylko dzieciakiem, ale nie jestem. Muszę być wampirem. Charles obiecał mi, że będę. - To ostatnie zdanie wypadło jak rozdrażniony krzyk pierwszoklasisty, któremu zabrano kredki. Mogłam się założyć, że jej wampir Protektor (tylko z nazwy - bardziej jak wampir Predator) obiecał jej mnóstwo rzeczy, żeby dostać to, co chciał. To sprawiło, że czułam się jeszcze bardziej chora.
- Mir, ty masz ile, piętnaście lat? Są zasady na temat takiego rodzaju spraw. Michael nie może tego zrobić, nawet gdyby chciał. Żadnych wampirów poniżej osiemnastki. Miastowe zasady. Wiesz o tym.
Podbródek Mirandy przybrał uparty kwadratowy wyraz. Wyglądałaby dobrze w kostiumie wróżki Claire. Wróżki, jak wyjaśniła mi Claire w samochodzie, nie były wcale małymi miłymi duszkami. Teraz Miranda wyglądała jak dzika wróżka prosto ze strasznych starych historii.
- Mam to gdzieś. - odpowiedziała. - Ktoś to zrobi. Upewnię się, że to zrobią. Moi przyjaciele tego dopilnują.
- Miranda, oni nie mogą mnie do niczego zmusić. - powiedział Michael i to już brzmiało jak stary argument. - Jedynym powodem, dla którego jeszcze nie rozsadziłem tego, jesteś ty.
- Bo jestem tak poplątana? - głos Mirandy był ciemny i gorzki. Kiedy się poruszyła, zobaczyłam blizny na jej przedramionach wędrujące torami kolejowymi w kierunku jej łokci. Cięła się. Nie byłam zaskoczona. - Bo jestem taka żałosna?
- Nie, ponieważ jesteś dzieciakiem i nie zostawię cię tutaj. Nie z nimi. - Michael nawet nie spojrzał na sportowców, ale załapali o co chodzi. Widziałam jak ich dobry piwny humor zaczyna wyparowywać. Niektórzy odstawili butelki. - Myślisz, że oni to robią, bo cię lubią, Mir? Myślisz, że oni chcą tego?
Przez sekundę wyglądała na szczerze zaskoczoną, ale potem z powrotem wślizgnęła się w swoją zbroję.
- Mają już to, czego chcieli. - odpowiedziała. - Mają swoje pieniądze.
- Jasne, pijane, znudzone futbolowe typy są zawsze takie sprawiedliwe. - powiedziałam. - Więc, powiedźcie mi chłopcy, to miała być imprezowa noc? Wy i ona?
Nie odpowiedzieli mi. Nie byli wystarczająco pijani, żeby mówić o tym tak zimno. Jeden w końcu powiedział.
- Powiedziała, że zrobi to wart naszego czasu, jeśli przyprowadzimy jej wampira.
- Cóż, ona ma piętnaście lat. Jej definicja wartości waszego czasu jest pewnie całkowicie inna niż wasza, dupki. - O ludzie, byłam wkurzona. Wkurzona na Mirandę, za wciągniecie siebie i nas w to. Wściekła na chłopaków. Wściekła na Michaela, że nie poszedł od razu. Dobra, rozumiałam teraz dlaczego tego nie zrobił. Już wiedział, że tak rzuciłby ją wilkom na pożarcie (i martwym nietoperzom), gdyby tak zrobił.
Byłam wściekła na świat.
- Wychodzimy. - oznajmiłam. Złapałam Mirandę za chudy, cały w strupach nadgarstek i postawiłam ją na nogi. Jej fryzura Kleopatry zsunęła się na bok i przycisnęła ją drugą ręką, żeby utrzymać ją na miejscu, nawet jak zdecydowała odsunąć się ode mnie. Nie pozwoliłam jej. Miałam nad nią przewagę funtów i mięśni i nie miałam zamiaru pozwolić jej tu zostać i urządzić jej żałosne wampirze przyjątko, pełne niebezpiecznych klownów.
Do tego momentu Miranda tylko gadała, ale zobaczyłam wyraz, który przemknął po jej twarzy i osiadł w oczach, kiedy ją złapałam. Pusty, ale skupiony. Znałam ten wyraz twarzy. Oznaczał, że widziała - jak w widzeniu przyszłości albo przynajmniej czegoś, czego nasza reszta nie mogła dostrzec. Włosy zadrżały mi na karku pod materiałem kostiumu Kobiety-kota.
- Jest za późno. - powiedziała taki zdrętwiałym, jakby martwym głosem. Wciągnęłam powietrze i spojrzałam na drzwi. - Pięknie.
Drzwi otworzyły się z hukiem, przewracając kilku graczy po drodze i stanęły tam trzy wampiry. Jednym z nich był niewyraźny Pan Ransom. Kolejnym był szczególnie nieprzyjemny kawał typa nazywany Vergas'em, który miał spojrzenia gwiazd z niemych filmów i temperament wściekłej łasicy. Zawsze był jednym mętów wampirzego społeczeństwa. Oliver trzymał go koło siebie, nie wiedziałam dlaczego, ale Vergas był jednym z tych, na którego musisz uważać, nawet jeśli znajdowałeś się legalnie poza menu. Był znany z tego, że najpierw gryzł, a rachunek płacił później.
Ale ostatni dopiero mnie przestraszył. Pan Pennywell. Pennywell przybył do miasta z ojcem Amelie, przerażającym Panem Bishopem, i utknął tutaj. Wiem, że złożył te wszystkie obietnice Amelie, ale nawet na sekundę nie wierzyłam, że mówił poważnie. Był stary. Wyglądał jak jakiś androgeniczny manekin bez żadnych emocji.
Zimne oczy Penywella rozejrzały się dookoła, odrzucając sportowców i skupiły się na trzech rzeczach: Mirandzie, Michaelu i mnie.
- Chłopcy są wasi. - powiedział do Ransom'a Vergas'a. Zęby Vergas'a zabłysnęły w białym uśmiechu.
- Mam lepszy pomysł. - powiedział i wystąpił na przód przed drzwi. Biegnijcie, mijos. Biegnijcie póki możecie.
Sportowcy nie byli głupi. Wiedzieli, że strony się zmieniły. Byli w poważnych kłopotach. Żaden z nich nie był skłonny stanąć w obronie Mirandy albo w naszej i to w ogóle mnie nie zaskoczyło.Zakasujące było natomiast, że nie wzięli ze sobą piwa kiedy ruszyli na drzwi i w popłochu wybiegli w noc. Vergas patrzył jak uciekają i przeliczał.
- Linia z dwudziestym jardem. Trzydziestym. Czterdziestym. Ah, dobiegli do połowy boiska. Myślę, że to czas aby przeciwna drużyna weszła do gry.
Poruszył się jak zamazany obraz i już go nie było. Oparłam się pragnieniu wykrzyczenia ostrzeżenia futbolistom. To nie przyniosłoby nid dobrego.
Pennywell odezwał się.
- Ty, dziewczyno. Słyszałem, że chcesz być przemienioną. - Patrzył na Mirandę.
- Nie, nie chcę. - oznajmiłam zanim moja przyjaciółka powiedziałaby coś idiotycznego. - Mir, chodź, odstawimy cię do domu, dobrze?
Twarzą w twarz z obcym chłodem jakim był Pennywell, nawet wielka romantyczna miłość Mirandy do umierania miała moment jasności. Przełknęła i zamiast wyrwać się z mojego uścisku, włożyła swoją dłoń w moją.
- Dobra. - powiedziała słabo. Zastanawiałam się co dokładnie wizja jej pokazała. Z pewnością nic, co chciała osiągnąć. - Dom brzmi dobrze.
- Myślę, że jeszcze nie całkiem. - powiedział Pennywell i zatrzasnął drzwi hali. - Po pierwsze, uważam, że jest podatek do opłacenia. Za moje niedogodności, prawda?
- Nie możesz się na niej pożywić. - odparłam. - Jest nieletnia.
- I niedożywiona, patrząc na nią. Nie tylko to, stąd czuję w niej wiedźmę. - obwąchał ją, marszcząc długi nos a oczy zabłyszczały mu na czerwono. Skupił się na mnie. - Ale ty... jesteś pełnoletnia. I świeża.
To wywołało warknięcie Michaela.
- Nic z tego. - Pennywell ledwie spojrzał w jego stronę.
- Szczekający szczeniak. Jak uroczo. Nie zmuszaj mnie do kopnięcia cię, szczeniaku. Mogę połamać ci zęby.
Michael nie był tym, który dawał się sprowokować do ataku, nie jak Shane. On po prostu spokojnie stanął na drodze Pennywellowi, blokując wampirowi dostęp do mnie i Mirandy.
Pennywell obejrzał go uważnie, od głowy do palców u stóp.
- Nie łamie żadnej z twoich cennych zasad. - powiedział. - Nie ugryzę dziecka. Nawet jej nie będę obracał.
Pomijając znaczenie tych słów (chociaż miałam paskudne podejrzenia), nie zwalniał mnie z całej sprawy gryzienia. Albo, zastanawiając się nad tym, z innych rzeczy też nie. Jego oczy przybrały naprawdę nieprzyjemny czerwony odcień - gorszy niż Michael miał kiedykolwiek. To było jak patrzenie na powierzchnię słońca.
Ręka Mirandy ścisnęła moją.
- Naprawdę musisz iść.
- Nie żartuj.
- Tędy.
Miranda popchnęła mnie na bok pokoju. Tam, za ślepym rogiem, było otwarte okno, przez które na początku słyszałam balansujących chłopaków.
Pennywell wiedział, że jego okazja się wymyka. Odszedł na bok i rzucił się, a Michael okręcił się i złapał go w powietrzu. Już obrócili się dwa razy napierając na siebie, zanim uderzyli o ziemię i poturlali się. Bez tchu obejrzałam się do tyłu przerażona o Michaela. Był młody, a Pennywell grał od zawsze.
W drodze do okna, Miranda schyliła się i podniosła coś z cienia. Moja komórka. Chwyciłam ją i otworzyłam wyszukując numer Shane'a na szybkim wybieraniu.
- Yo. - powiedział. Słyszałam sportowców walących w samochód. - Mam nadzieję, że jesteś ubezpieczona.
- Teraz jest dobry moment na ratunek. - powiedziałam i otworzyłam szarpnięciem okno.
- Cóż, mogę naprawdę grzecznie zapytać czy mogliby przestawić samochody albo przeskoczyć ograniczenia. Co wolisz?
- Żartujesz sobie. Mam około dziesięć sekund życia.
Przestał się zgrywać.
- W którą stronę?
- Południowa strona budynku. Jest nas troje. Shane.
- Jadę. - powiedział Shane i rozłączył się. Usłyszałam nagły ryk silnika na parkingu i zaskoczone pijackie krzyki sportowców jak spadali z maski mojego samochodu.
Zaczęła wytrząsać się przez okno, ale żelazny uścisk zamkną się dookoła mojej lewej kostki trzymając mnie w miejscu. Spojrzałam do tyłu i zobaczyłam Pana Ransoma, jego oczy błyszczały srebrem.
- Próbowałem sprowadzić ci pomoc. - powiedział. - Źle zrobiłem?
- Wiesz, teraz to naprawdę nie czas. - nie złapał wskazówki. Oczywiście. Usłyszałam zbliżający się warkot silnika samochodu. Shane jechał przez trawnik, opony niszczyły go po drodze. Słyszałam inne uruchamiane silniki - futboliści. Zastanawiałam się czy mieli pojęcie, że właśnie w tym momencie połowa ich drużyny wykonywała zmyłkowy bieg przeciwko wampirom. Miałam nadzieję, że mają dobrych zawodników rezerwowych gotowych do zagrania w następnym meczu.
Pan Ransom chciał, żebym odpowiedziała. Wzięłam głęboki oddech i zmusiłam się, żeby się uspokoić.
- Poproszenie Pennywella nie było twoim najlepszym pomysłem. - powiedziałam. - Ale hej, liczą się chęci, dobra? A teraz puść, żebym nie była głównym daniem!
- Gdybyś przyjęła moją ofertę Ochrony, nie musiałabyś się martwić. - zaznaczył i zwrócił swój wzrok na biedną Mirandę. Zanim zdążył wyskoczyć do niej z zachwalaniem swojego towaru - i prawdopodobnie osiągnąłby cel - wycofałam się przez okno popychając ją w górę i gładko prowadząc ją na zewnątrz dokładnie wtedy, kiedy mój duży, czarny sedan poślizgnął się hamując trzy stopy od nas. Tylne drzwi odskoczyły i Claire z trzepoczącymi skrzydłami wróżki wciągnęła Mirandę do środka. To było jak operacja wojskowa, tylko mieliśmy sto procent kamuflażu mniej. Pan Ransom wyglądał na zranionego z powodu mojego działania, ale wzruszył ramionami i puścił mnie.
- Michael! - krzyknęłam. Przegrywał i miał krew na twarzy. Pennywell miał przewagę i kiedy Ransom odszedł, rzucił się na mnie.
Michael złapał kolana wampira i przyczepił się do nich jak buldog, kiedy Pennywell próbował się do mnie dostać.
- Kołek! - krzyknęłam do Shane'a, który opuścił szybę i rzucił mi żelazny pręt.
A dokładnie to pokryty srebrem kolejowy pręt. Shane sam go zgalwanizował używając akwarium, akumulatora samochodowego i jakiś chemikaliów. Tak jak broń, to była niezła rzecz i wielozadaniowa. Jak tylko Pennywell uwolnił się z uchwytu Michaela, zwrócił się w moją stronę. Walnęłam go w górną część głowy tępym końcem srebrnego pręta.
Tam gdzie dotknęło srebro, spalał się. Pennywell zawył, okręcił się i wyrwał z daleka ode mnie, kiedy zmieniałam chwyt na kołku tak, że zaostrzony koniec był skierowany na niego. Uwolniłam haczyk na moim bacie lewą ręką i rozkręciłam go pstryknięciem nadgarstka.
- Chcesz spróbować jeszcze raz? - zapytałam i zaprezentowałam mu wszystkie zęby w uśmiechu. - Nikt nie dotyka mojego chłopaka, ty palancie. Anie nie próbuje mnie ugryźć.
Zrobił jedno z tych strasznych warknięć przy otwartych ustach. To które powoduje, że wygląda jakby miał tylko oczy i zęby. Ale widziałam ten film. Spiorunowałam go wzrokiem.
- Michael? - zapytałam. Wstał na nogi wycierając krew z przedramienia rękawem koszulki. Tak jak ja, nie zdejmował oczu z Pennywella. - Jesteś cały?
- Jasne. - rzucił mi szybki spojrzenie. - Cholera, Eve. Sexy.
- Co? Bat?
- Ty.
Poczułam bańkę radości pękającą w środku.
- Przez okno ty elokwentny diable. - powiedziałam do Michaela. - Shane marnuje paliwo. - Marnował. Podkręcał obroty silnika, najwyraźniej próbując wprowadzić dramatyzm do sytuacji. Michael nie sprzeciwiał się, głównie dlatego, że miałam wielki srebrny kołek i jak widać, nie bałam się go użyć. Prześlizgnął się koło mnie, dotykając mnie lekko i już był za oknem opadając na trawę w dwie sekundy.
Zostawiając mnie naprzeciwko Pennywella. Nagle kołek nie wydawał się taki groźny.
Pan Ransom wszedł pomiędzy nas tak, jakby zapomniał, że tam jesteśmy.
- Odejdź. - powiedział do mnie. - Pośpiesz się.
Szybko przerzuciłam mój bat przez okno, łapiąc się ramy wolną ręką i zakołysałam się w chłodne nocne powietrze. Michael złapał mnie w tali i postawił na ziemi, lekka jak piórko, bezpieczną w kole jego ramion. Pisnęłam i upewniłam się, że trzymam srebrny kołek z dala od niego. Zranił Pennywella, a Michaela zraniłby znacznie bardziej.
- Wezmę to. - powiedział Shane. Wsunął kołek z powrotem pod siedzenie kierowcy. - Więc? Zamierzacie się obściskiwać czy co?
Nie, żeby nas nie kusiło, ale Michael wepchnął mnie do samochodu i zatrzasnął drzwi, a Shane docisnął gaz. Ślizgaliśmy się na trawie przez kilka sekund kręcąc kołami, ale złapaliśmy grunt i wielki samochód śmignął w kierunku długiego łuku dookoła hali sportowej, zmierzając w kierunku parkingu. Nadchodzący sportowcy uchylali się z drogi. Pennywell pojawił się w światłach naszych lamp pięć sekund później i nie ruszał się.
- Nie zatrzymuj się. - powiedział Michael, a Shane rzucił mu znękane spojrzenie we wstecznym lusterku.
- Taa, to nie moja pierwsza noc w Morganville. - powiedział. - Bez kitu. - Zamiast tego docisnął pedał gazu. Pennywell uchylił się w ostatniej minucie, jak matador z bykiem, i kiedy spojrzałam do tyłu, stał na parkingu obserwując jak odjeżdżamy. Nie mrugałam i patrzyłam dopóki nie odwrócił się do nas plecami i nie ruszył za kimś innym. 
Poza tym, nie chciałam patrzeć.
Przejechaliśmy dopiero pół drogi do domu, kiedy Michael powiedział nierówno.
- Zatrzymaj samochód.
- Mowy nie ma. - odparł Shane. Nadal byliśmy w nie za wspaniałej części miasta, zbyt często używanej przez podejrzane charaktery, wliczając w to wampiry.
Michael po prostu otworzył drzwi i zagroził, że wyskoczy. To spowodowało, że Shane nacisnął hamulec, samochód zadrżał, wpadł w poślizg i zatrzymał się pod lampą uliczną. Michael potknął się i położył ręce płasko na cegłach opuszczonego budynku. Widziałam jak drżał.
- Michael, wsiadaj do samochodu. - zawołałam. - Chodź, to nie jest daleko! Dasz radę!
- Nie dam. - odsunął się i zdałam sobie sprawę, że jego oczy były tak samo przerażająco piekielnie czerwone jak Pennywella. - Jestem zbyt głodny. Kończy mi się czas. - I nam też,bo Pennywell mógł nas bez trudu dogonić, gdyby wiedział, że się zatrzymaliśmy.
- Naprawdę nie mamy na to czasu. - powiedział Shane. - Michael, podrzucę cię do banku krwi. Wsiadaj.
Pokręcił głową.
- Pójdę pieszo.
O jasne, na pewno pójdzie. Nie w takim stanie.
Wysiadłam z samochodu i podeszłam do niego.
- Możesz przerwać? - zapytałam go. Zamrugał. - Jeśli powiem ci, żebyś przestał, przerwiesz?
- Eve.
- Nawet nie zaczynaj z tymi problemami egzystencjalnymi. Potrzebujesz tego. Ja to mam. Muszę tylko wiedzieć czy przerwiesz.
Jego kły wydłużyły się,ukazując się jak u węża i na sekundę byłam pewna, że to jest naprawdę strasznie zły pomysł. A potem powiedział.
- Tak, mogę przerwać.
- Lepiej, żebyś mógł.
- Ja. - wyglądał jakby nie wiedział co powiedzieć. Bałam się, że pomyśli o czymś, o czymś dobrym i od razu stchórzę.
- Po prostu to zrób. - wyszeptałam. - Zanim zmienię zdanie, dobra?
Shane mówił coś i wyglądało na to, że nie jest fanem mojego rozwiązania, ale nam wszystkim kończył się czas, a poza tym i tak było za późno. Michael wziął mój nadgarstek i jednym nacięciem kłów otworzył żyłę. Nie bolało, właściwie nie bardzo, ale było bardzo dziwnie na początku. Potem jego usta zamknęły się miękko na mojej skórze i przeszły mnie dreszcze, to w ogóle nie było już takie dziwne. Nawet to brzęczenie w moich uszach czy napływające zawroty głowy.
- Przerwij. - powiedziałam po tym jak policzyłam do dwudziestu. I tak zrobił. Natychmiast. Bez jakichkolwiek pytań.
Michael przykrył ranę swoim kciukiem i przytrzymał.
Jego oczy znów były niebieskie, normalne, prawdziwe i ludzkie. Oblizał usta upewniając się, że każda plamka krwi zniknęła i potem powiedział.
- To przestanie krwawić za jakąś minutę. - a potem całkowicie innym tonem. - Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś.
- Dlaczego? - czułam się trochę słaba w kolanach i nie byłam całkowicie pewna czy to było  na skutek nagłego spadku ciśnienia krwi. - Dlaczego nie miałabym? Z tobą?
Objął mnie ramionami i pocałował. To był całkowicie inny rodzaj głodu, taki, który rozumiałam znacznie lepiej. Michael oparł mnie o samochód i pocałował tak, jakby to była ostatnia noc na ziemi, jakby słońce i gwiazdy miały spłonąć zanim mnie puści.
Jedną rzeczą, która nas przyhamowała był Shane mówiący bardzo wyraźnie.
- Odjeżdżam i zostawiam was tutaj, przysięgam na Boga. Zawstydzacie mnie.
Michael odsunął się na tyle, że nasze usta dotykały się, ale nie były przyciśnięte do siebie i odetchnął. Było tyle rzeczy w tym dźwięku, cała jego tęsknota, jego strach, potrzeba i frustracja.
- Przepraszam. - powiedział.
Uśmiechnęłam się.
- Za co?
Nadal trzymał swój kciuk na mojej ranie na nadgarstku.
- Za to. - powiedział i przycisnął trochę mocniej zanim puścił. Nie krwawiłam.
Lekko zamruczałam i szczypnęłam go w usta.
- Jestem Kobietą-kotem - przypomniałam mu. - A to tylko zadrapanie.
Michael otworzył mi drzwi samochodu i podał dłoń jak damie.
Jak swojej damie.
Wsiadł do środka, zatrzasnął drzwi i klepną w siedzenie Shane'a.
- Do domu, panie szofer.
Shane zasalutował mu jednym palcem. Obok niego, Claire pokazywała mi całkowicie nie eteryczny uśmiech i przytuliła się do niego blisko jak prowadził.
Miranda powiedziała, rozmarzona.
- Jedno z nas zostanie wampirem.
- Jedno z nas już jest. - zwróciłam uwagę. Michael objął mnie ramieniem.
- Oh. - powiedziała i westchnęła. - Racja.
Ale Miranda nigdy nie myliła się w takich kwestiach.
- Hej. - powiedział Michael i lekko uścisną moje ramiona. - Jutro będzie jutro, dobra?
Zgodziłam się.
- A dzisiaj jest dzisiaj. - wyrzuciłam Mirandę i jej dzikie przepowiednie z głowy. - I to mi w zupełności wystarczy. 






7 komentarzy:

  1. Fajne. Na poczatku troche mniej, ale ogolnie świetne
    Zajrzysz
    zuzia ola nowe historie-onet blog

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętaj, że jak tłumaczysz tekst tłumacz także ' CB ' na ' CM ' ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Na początku ,,Wampiry z Morganwille" mówiono że z Bishopem przyjechali Francois i Yasandre. Błąd w tłumaczeniu?

    OdpowiedzUsuń
  4. Wymyślone po powtórnym przeczytaniu tej historyjki.
    Zrozumie ten kto przeczytał ósmy tom.

    Miranda była chuda jak sterta kości
    Widziała przyszłość niczym medium
    Jej życie skończyło się w tym strasznym dniu
    I teraz w domu glassów gości
    A z jej ciała została tylko sterta kości

    Z czwórką domowników z domu Glass'ów
    Spędza po śmierci miłe chwile
    Choć przed nimi jeszcze przygód wiele
    Dla niej jest koniec niespokojnych czasów
    Teraz czas radośnie spędza w domu Glass'ów

    Me gusta limeryki.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przepraszam za złe ustawienia wierszy

    OdpowiedzUsuń