czwartek, 22 sierpnia 2013

Martwy tropiciel

Życie w zachodnim Teksasie jest jak życie w piekle, z tą różnicą, że klimat tu gorszy i towarzystwo nie aż tak atrakcyjne. Życie w Morganville w zachodnim Teksasie jest jak życie w zachodnim Teksasie, tylko o wiele gorsze. Coś o tym wiem. Nazywam się Shane Collins i urodziłem się tu, tu zostałem porzucony i tu wróciłem, przy czym we wszystkich tych sprawach nie miałem wiele do powiedzenia.
A więc... dla tych was, szczęściarzy, których noga nie postała w Morganville, oto jego krótki opis. W miasteczku mieszka parę tysięcy ludzi oddychających tutejszym powietrzem i trochę szaleńców, którzy nim nie oddychają. Wampirów. Nie da się z nimi żyć, ale w Morganville nie da się żyć bez nich, ponieważ to one rządzą. Poza tym nasze miasteczko jest całkiem normalnym zbiorowiskiem pokrytych kurzem budynków, przez które boom naftowy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku przepłynął jak górska rzeka, nie wyrzucając na brzeg nawet ćwierćdolarówki. Zajmujący centrum uniwersytet funkcjonuje na zasadzie miasteczka w miasteczku, ma nawet swoje mury obronne i bramy w murach.
Och, no i oczywiście istnieje dobrze ukryta, dobrze strzeżona dzielnica wampirów.
Odwiedziłem ją. W kajdankach. Wydaje się miła... tym, których nie czeka straszna publiczna egzekucja.
Kiedyś marzyłem o tym, by na własne oczy obserwować, jak Morganville płonie do fundamentów. A potem zdarzyła mi się jedna z tych rzeczy... jak je nazywają... objawieniem? Moje objawienie polegało na tym, że pewnego dnia obudziłem się ze świadomością, że gdybym stracił Morganville ze wszystkimi jego mieszkańcami, to już nic by mi nie pozostało. Wszystko co jeszcze coś dla mnie znaczy, jest właśnie tu. Na dobre i na złe.
Do diabła z objawieniami.
Tego szczególnego dnia doświadczyłem kolejnego. Siedziałem przy stoliku z „Marjo’s Diner”, kiedy za oknem przeszedł martwy. Widok martwego nie był w Morganville niczym szczególnym, w końcu, do diabła, jeden z moich przyjaciół nie żyje, a ciągle ma do mnie pretensje o mycie naczyń. Ale są martwe wampiry, na przykład Michael, i są martwi martwi, na przykład Jerome Fielder.
- To dla ciebie- warknęła Marjo i popchnęła talerz w moją stronę, tak jak rzuca się piłkę po ziemi w bejsbolu. Gdybym nie zagrodził mu drogi ręką, rozbiłby się o ścianę. Bułka od hamburgera ześlizgnęła się na stół, tym razem na szczęście musztardą do góry.
- Właśnie pożegnałaś się z napiwkiem- krzyknąłem za nią, ale Marjo upatrzyła już sobie kolejną ofiarę, więc mnie tylko pokazała środkowy palec.
- Jakbym kiedyś dostała napiwek od takiego skąpego śmiecia- warknęła.
Teraz ja pokazałem palec jej.
- Nie powinnaś przypadkiem zabrać się teraz za swą drugą pracę?- spytałem niewinnie.
To ją zatrzymało w pół kroku. Na sekundę.
- Jaką drugą pracę?
-Bo ja wiem? Pocieszanie zasmuconych> Z twoją wrażliwością...
W ten sposób zarobiłem kolejnego ptaszka, znacznie bardziej nieuprzejmego niż poprzedni. Marjo znała mnie, od kiedy byłem dzieckiem rzygającym odżywką. I nie lubiła mnie, jak teraz, ale nie było w tym nic osobistego. Ona nikogo nie lubiła. Może wiecie, dlaczego w takim razie zatrudniła się w usługach? Bo ja nie.
-Hej!- powiedziałem i wychyliłem się zza stołu, żeby mieć lepszy widok na jej oddalający się wielki tyłek.- Widziałaś, kto właśnie przeszedł za oknem?
Odwróciła się tylko po to, by obrzucić mnie wściekłym spojrzeniem. Czerwone szpony zaciskała na okrągłej tacy.
- Odpieprz się Collins, Ja tu prowadzę biznes, nie mam czasu wyglądać za okno. Chcesz jeszcze czegoś czy nie?
- Chcę. Keczupu.
- To wyciśnij sobie pomidora.
Popędziła obsłużyć klientów przy innym stoliku- albo nie obsłużyć, zależnie od humoru.
Nałożyłem na hamburgera warzywa, nie spuszczając wzroku z parkingu za oknem. Stały na nim samochody, dokładnie sześć, a jeden z nich należał do mej współlokatorki, Eve, i od niej go pożyczyłem. To gigantyczne coś mało przypominało samochód, już raczej pasażerski transatlantyk; czasami nazywałem go „Queen Mary”, a czasami :Titanikiem” w zależności od tego, jak chodził. Tak czy inaczej zdecydowanie się wyróżniał z gromadki gównianych spłowiałych od słońca pikapów i przerdzewiałych, rozpadających się w oczach osobówek.
Nie dostrzegłem natomiast ani Jerome’a, ani żadnego innego zdecydowanie martwego faceta; nie w sąsiedztwie „Marjo’s”. Być może tylko mi się wydawało i powinienem zadać sobie pytanie: „czy naprawdę widziałem to, co widziałem?”, ale nie jestem typem człowieka podatnego na przewidzenia. A powodów, by przewidział mi się ten właśnie facet, było dosłownie zero. Nawet go nie lubiłem, w dodatku nie żył od roku, a może nawet dłużej. „Zginął w wypadku samochodowym na granicy miasta”, co w Morganville jest kodowym oznaczeniem: „zastrzelony przy próbie ucieczki”, tak to z grubsza wygląda. A może wkurzył swego wampirskiego Protektora? Kto wie?
I w ogóle kogo to obchodzi? Zombie, wampiry, jak zwał, tak zwał. Kiedy mieszka się w Morganville, człowiek szybko się uczy przyjmować nadnaturalne ciosy miękko i w miarę możliwości z unikiem.
Odgryzłem kawałek hamburgera. To dlatego przychodziłem do „Marjo’s”. Obsługa nie należała tu może do najlepszych, ale smaczniejszych hamburgerów w życiu nie jadłem. Delikatnych, soczystych, doskonale przyprawionych. Świeża chrupka sałata, świeży pomidor, plasterek czerwonej cebuli. Brakowało tylko...
-Masz swój cholerny keczup!- Marjo przesunęła buteleczkę po stole jak barman w starym westernie kufle po barze. Przejąłem podanie, zasalutowałem jej, ale gdzie tam, już zdążyła odwrócić się i odejść.
Pokropiłem burgera na czerwono, nie przestając patrzyć przez okno. Jerome. Nie da się ukryć, zagadka. Choć nie taka znowu ważna, żebym przez nią stracił apetyt.
Co może tylko służyć za dowód, jak dziwne jest życie w Morganville.

Byłem gotowy zapomnieć o Jeromie, najedzony, senny i zadowolony z życia; nawet sympatyczny stosunek Marjo do całego świata nie zmniejszał zawartości endorfin w jej burgerze, a poza tym nadeszła pora powrotu do domu. Była już piąta po południu, rozlewnia kończyła pracę, wkrótce lokal mieli zapełnić ludzie zmęczeni po całodziennej harówce. Niewielu było wśród nich takich, którzy lubili mnie bardziej niż Marjo. Starsi, czyli ogromna większość, patrzyli na osiemnastolatka, samym spojrzeniem pokazując prostą wiadomość: „Pora brać się do roboty, gnojku”.
Lubię zawody w kopaniu w dupę, ale Dobra Księga mówi prawdę: lepiej dawać niż brać.
Otwierałem drzwi samochodu Eve, kiedy w szybie zobaczyłem czyjąś sylwetkę, która zasłaniała jasne promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Odbicie było niewyraźne, zamazane, mimo to zdołałem rozpoznać rysy postaci. Nie wszystkie, lecz i to wystarczyło.
Jerome Fielder. Co wy na to? Naprawdę go widziałem!
Miałem tyle czasu, by pomyśleć: „A teraz, facet, powiedz coś naprawdę śmiesznego”, nim Jerome złapał mnie garścią za włosy i walnął moim czołem o rozgrzany metal i szkło. Kolana się pode mną ugięły, w uszach usłyszałem przeraźliwy pisk, świat wokół najpierw zbielał, potem stał się krwistoczerwony, a na koniec zbladł i znikł. Wziąłem w łeb po raz drugi.
Dlaczego ja? zastanowiłem się jeszcze i tak to się skończyło.
Ocknąłem się później. Jechałem na tylnym siedzeniu samochodu Eve, zalewając tapicerkę krwią. O kurczę, ona mnie za to zabije, pomyślałem, choć w tej chwili nie był to chyba największy z moich problemów. Związane w nadgarstkach ręce miałem skrępowane na plecach. Jerome zajął się także nogami w kostkach. Więzy zaciśnięte były tak mocno, że zdrętwiały mi ręce , i nogi i czułem w nich tylko powolne, dokuczliwe pulsowanie. Wydawało mi się też, że mam rozcięte czoło, prawdopodobnie blisko linii włosów, a zapewne także rodzaj wstrząsu mózgu, bo kręciło mi się w głowie i czułem mdłości.
Za kierownicą samochodu Eve siedział Jerome; widziałem, jak obserwuje mnie w lusterku wstecznym. Jechaliśmy fatalną gruntową drogą, gdziekolwiek była, nasz czołg kołysał się na kolejnych dziurach i wybojach, a mną rzucało po całym tylnym siedzeniu.
-Hej- powiedziałem- I co? Lubisz nie żyć, Jerome?
Nie odpowiedział, być może dlatego, że lubił mnie mniej więcej tak jak Marjo, choć wcale nie byłem tego taki pewny, bo i wyglądał jakoś dziwnie. W liceum był wielkim chłopakiem, wielkim w sensie mnóstwa mięśni i potężnych barków, nie wychodził z siłowni, grał w futbol, za każdym razem bez gadania wygrywał konkurs na najpotężniejszy kark. Nie da się ukryć, mięśnie mu pozostały, ale wyglądały trochę tak, jakby ktoś wypuścił z nich powietrze. Jak zdumiewająco cienkie sznurki. Twarz miał wpadniętą, obciągająca ją skóra wydawała się stara, ziarnista.
Martwy facet, bez dwóch zdań. Zzombizowany, co byłoby prawdziwą sensacją gdziekolwiek poza Morganville, lecz i w Morganville wydawało się dziwne. Wampiry? Jasne, to nic takiego. Zombie? No, zombie nie rzucały się w oczy.
Jerome uznał za konieczne udowodnić, że dysponuje strunami głosowymi.
- Nie żyć nie- powiedział. Całe trzy słowa, w dodatku niekoniecznie dowodzące, że mówi prawdę, bo jego głos zabrzmiał zgrzytliwie, bezdźwięcznie. Gdybym miał wyobrazić sobie głos trupa, ten pasowałby jak znalazł.
- No i świetnie! Gratulacje! Więc co, kradzież samochodu oznacza kolejny krok w karierze zawodowej? Jako dodatek do porwania? Aż tak ma ci pomów awansować?
- Zamknij się.
Miał świętą rację, rzeczywiście powinienem się zamknąć. Gadał tylko tak, no bo rozumiecie, prowadził martwy! Jednak trochę mnie to wyprowadziło z równowagi.
- Eve wytropi cię wszędzie i poćwiartuje, jeśli choćby drapniesz jej samochód. Pamiętasz Eve?
- Dziwka.
Czyli tak, owszem, pamiętał. Oczywiście, że pamiętał! Jerome był prezesem szkolnego klubu sportowego, a Eve założycielką i niemal jedynym członkiem Zakonu Gothów, oddział w Morganville. Te dwie grupy niezbyt do siebie pasowały, a jeśli wziąć pod uwagę gorącą atmosferę liceum...
- Przypomnij mi, żebym przy pierwszej okazji wyrwał ci ten brudny jęzor- powiedziałem i zaraz zamknął oczy, bo wpadliśmy w szczególnie głęboką dziurę. Głowa omal nie spadła mi z ramion, czerwona błyskawica przeszyła mój mózg, pomyślałem o wylewach i o śmierci- Nie ładnie krytykować ludzi za ich plecami.
- Idź się pieprzyć.
- Hej, trzy słowa! Brawo, chłopie! Jeszcze chwila i dojdziemy do rozbudowanego zdania... a skoro już o tym mowa, gdzie jedziemy?
Jerome nic, tylko przyglądał mi się w bocznym lusterku wściekłym wzrokiem. Samochód śmierdział brudem... i czymś jeszcze. Zgnilizną. Jak brudne łachy bezdomnego podgotowane w garze po popsutym mięsie.
Próbowałem o tym nie myśleć, bo ten zapach... i podskoki samochodu... i ból głowy... no, sami rozumiecie. Na szczęście nie musiałem próbować nie myśleć za długo, ponieważ Jerome skręcił zaledwie kilka razy i kopnął hamulec, tylko odrobinę za mocno. Stoczyłem się pomiędzy siedzenia. Auuuu!
- Auuuu!- powtórzyłem, czyniąc z jęku byt niejako oficjalny- Nauczyłeś się tego w specjalnej szkole dla martwych kierowców?
- Zamknij się.
- Wiesz, wygląda na to że śmierć wzbogaciła ci słownik. Powinieneś zasugerować to w szkole, może jako coś w rodzaju dodatkowego kursu?
Samochód się zakołysał. Jerome opuścił siedzenie kierowcy, po czym otworzył tylne drzwi, złapał mnie pod pachy i wyciągnął. Może i był martwy, niewątpliwie śmierdział, lecz pozostał silny.
Rzucił mnie na białą, wysypaną kalcytem drogę, wygładzoną i wyżwirowaną, chociaż nie ostatnio. Podszedł do bagażnika, a ja powiłem się trochę na ziemi i zdołałem rozejrzeć dookoła. Prawie dziesięć metrów dalej, przy końcu drogi, stał dom, stary, zniszczony, zapadający się. Mógł mieć nawet ze sto lat albo pięć, tyle że nikt o niego nie dbał. Trudno powiedzieć. Dwie kondygnacje, staroświecki, prostokątny, z gankiem dookoła, takim, jaki budują tu ludzie, żeby złapać chłodniejszy podmuch wiatru, choć u nas określenie „chłodniejszy” jest raczej względne.
Nie rozpoznałem go i było to dziwne uczucie. Wychowałem się w Morganville, znalem tu każdy zakątek, każdą kryjówkę, bez tej wiedzy nie dawało się dotrwać do dorosłości. Czyli przekroczyliśmy granicę właściwego Morganville. Wiedziałem oczywiście, że poza miastem znajduje się kilka farm, ale ich właściciele nie odwiedzali nas często, a z miasta można było wyjechać tylko za nie pozostawiającą wątpliwości zgodą wampirów, chyba że ktoś był zdesperowany albo chciał popełnić łatwe samobójstwo. Nie miałem więc pojęcia, kto tu mieszka, jeśli ostatnio mieszkał tu ktoś oprócz Jerome’a. Może Jerome wyżarł mózgi dotychczasowym lokatorom, a ja byłem jego wersją kolacji na wynos? No tak, nie ma to jak uspokajające myśli.
Próbowałem rozwiązać krępujący mi ręce sznur, ale Jerome zawiązał go naprawdę mocno, a moje zdrętwiałe palce niewiele były w stanie dokonać.
Kiedy wyszedłem na parking- i zacząłem robić za ofiarę wypadku samochodowego- kończyła się zmiana w fabryce, a w tej chwili wielkie zachodzące słońce właśnie dotykało horyzontu oglądanego przez zasłonę pustynnego kurzu. Zaczynało znikać, zbliżał się zmrok, warstwy barw leżały dosłownie jedna na drugiej, od czerwieni po indygo.
Znów zacząłem się wić. Próbowałem wybić sobie łokieć, sięgając do przedniej kieszeni, w której telefon komórkowy tylko czekał, by wydzwonić z niego 911. Nie udało się, zresztą i tak zabrakło mi czasu.

Jerome okrążył samochód, podszedł, złapał mnie za kołnierzyk koszulki i szarpnął. Stęknąłem, szarpałem się, kopałem i w ogóle walczyłem jak schwytana na wędkę ryba, ale jedyne, co udało mi się osiągnąć, to zostawienie nieco szerszego śladu na drodze. Nie wiedziałem dokąd idziemy, Zaciskające się na moim spoconym karku palce wydawały mi się zimne i suche.
Łup, łup, łup w górę po schodach, na których drzazg można było nazbierać nawet przez ubranie. Skośny nieszczelny dach ciął promienie słońca na kawałki. Ganek był bardziej płaski od schodów, ale drzazg miał tyle samo. Znów spróbowałem oporu, naprawdę włożyłem w to całe serce, lecz Jerome po prostu upuścił mnie na deski i uderzył w nie tyłem mojej głowy. Przed oczami znów zobaczyłem czerwone i białe plamki światła, swój osobisty sygnał zagrożenia, a kiedy odpędziłem je mruganiem, właśnie przeciągano mnie przez próg wprost w ciemność.
Cholera! Nie miałem już ochoty udawać bardzo dzielnego. Bałem się, zrobiłbym wszystko, żeby się wydostać. Serce waliło mi jak oszalałe, potrafiłem myśleć tylko o tysiącu ohydnych sposobów śmierci w tym śmierdzącym, gorącym i dusznym zamkniętym pomieszczeniu. Pod plecami czułem wykładzinę, sztywną i lekko spleśniałą. Meble, ile ich było, wyglądały na zakurzone i nieużywane, przynajmniej te, które nie zdążyły się jeszcze rozpaść.
Co najdziwniejsze, z góry dobiegał dźwięk włączonego telewizora. Wiadomości lokalne, oficjalne tuby wampirów, mełły drobne nieważne informacje, wiadomości ze świata, nic konkretnego. I co tu mówić o opium dla mas!
Telewizor ucichł, a Jerome mnie puścił. Upadłem na bok, potem na twarz, przykląkłem powoli, próbując nie najeść się spleśniałej wykładziny. Za plecami usłyszałem suchy grzechot. To Jerome się śmiał.
- śmiej się, póki możesz, małpeczko- mruknąłem pod nosem i wyplułem z ust kurz. Nie spodziewałem się, by oglądał Buckaroo Banzaia, ale co szkodziło spróbować?
Prowadzące na piętro schody zatrzeszczały w rytm czyichś kroków. Obróciłem się, chciałem wiedzieć, co za wściekły sukinsyn pojawił się na popołudniowym seansie mojej najprawdopodobniej nieprzyjemnej śmierci.
No nie! O cholera!
- Cześć, synu- powiedział mój tata, Frank Collins- Przepraszam cię za to wszystko, ale sam z siebie być nie przyszedł.

Więzy opadły, bo obiecałem być grzecznym chłopce, i nie wiać jak zając do samochodu, gdy tylko pojawi się cień szansy na ucieczkę. Tata wyglądał dokładnie tak, jak można się było spodziewać, czyli nie najlepiej, ale nadal musiał być silny. Zaczął od popijania od czasu do czasu, żałosny alkoholik, a po śmierci mojej siostry- wypadek, morderstwo, każdy może sobie wybrać według gustu- pił już na całego. Z mamą było podobnie. Ze mną zresztą też.
I jakoś tak przy okazji zmienił się z żałosnego popijającego alkoholika w groźnego, maksymalnie wkurzonego popijającego łowcę wampirów. Nienawiść do nich musiała nabrzmiewać w nim przez lata, lecz wybuchła nagle, niczym groźny stary granat, po śmierci matki, być może samobójczej. Ale w samobójstwo nie wierzyliśmy ani ja, ani tata. Winne były one, wampiry, jak całemu złu, które spotkało nas w życiu.
W każdym razie kiedyś w to wierzyłem. Tata wierzył do tej pory.
Czułem bijący od niego zapach whisky, tak jak smród zgniłego mięsa od Jerome’a, który wycofał się na stojący w kącie fotel i czytał książkę. Zabawne, za życia rzadko widziało się go czytającego.
Usiadłem posłusznie na prastarej zakurzonej kanapie przede wszystkim dlatego, że z trudem utrzymywałem się na zdrętwiałych nogach i usilnie próbowałem przywrócić krążenie w palcach. Nie objęliśmy się, nie przytuliliśmy do siebie. Tata chodził. Wzbijając kurz, który lśnił w kilku zaledwie promieniach słońca przedostających się przez brudne okna.
-Wyglądasz jak kawał gówna- powiedział, przystając, żeby się na mnie pogapić. Opanowałem ochotę odpowiedzenia mu salutem z palca, jak Marjo, bo wiedziałem, że by mnie za to sprał. Na jego widok ściskał mi się żołądek; było to mroczne, ponure uczucie. Chciałem go kochać. Chciałem go uderzyć. Nie wiem, czego chciałem, z wyjątkiem jednego: żeby to wszystko wreszcie się skończyło.
- Jeeezu, serdeczne dzięki, tatku.- Zapadłem się w kanapę, ile się dało manifestując pozę urażonego nastolatka- Ja też się za tobą stęskniłem. Widzę, że masz przy boku wszystkich swoich starych przyjaciół... ale zaraz, zaraz, gdzie oni się podziali?
Kiedy tata ostatnim razem wpadł do Morganville, można powiedzieć, że wpadł bardzo dosłownie: na motocyklu, mając u boku bandę podobnych do siebie mocno wkurzonych motocyklistów. Ślad po nich nie pozostał; ciekawe, pomyślałem, kiedy powiedzieli, gdzie może sobie wsadzić... i jak dobitnie.
Moich słów w każdym razie nie skomentował, tylko ciągle się na mnie gapił. Miał na sobie skórzaną kurtkę z mnóstwem zapinanych na zamki błyskawiczne kieszeni, spłowiałe dżinsy, mocne buty. Czyli mniej więcej to co ja, plus kurtka, której ja nie nosiłem, bo tylko idiota wkładałby skórę na ten upał. Widzisz, tato, na kogo patrzę?
- Shane- powiedział w końcu- Przecież wiedziałeś, że po ciebie przyjdę.
- Jasne, oczywiście, jakie to cholernie słodkie! Kiedy widziałem cię po raz ostatni, próbowałeś wysadzić mnie w powietrze z całym domem pełnym wampirów. Zapomniałeś o tym? Zapomniałeś, jak mam na imię, bo przecież nie Strata Uboczna.- I wysadziłby mnie, gdyby mógł, nie ma co się oszukiwać. Za dobrze znam tatę, żeby chociaż próbować.- Nie zostawiłeś mnie przypadkiem samemu sobie w płonącej klatce, tatku? Tak? No to wybacz, że nie mam łez w oczach, a w tle nie gra wzruszająca muzyka.
Twarz ojca, maska z twardej skóry wyprawionej przez wiatr i słońce, pozostała niezmieniona.
- To jest wojna, Shane. Rozmawialiśmy o tym.
- Zabawne, ale jakoś nie pamiętam, żebyś mi powiedział: „Kiedy wampiry cię złapią, zostawię cię, żebyś spłonął żywcem, durny dupku”. Chociaż może po prostu nie pamiętam wszystkich szczegółów twojego sprytnego planu.- Powoli odzyskiwałem czucie w palcach rąk i stóp. Nie było w tym nic zabawnego. Miałem wrażenie, że najpierw wsadziłem je do kwasu akumulatorowego, a potem zanurzyłem w ługu.- Z tym potrafię sobie poradzić, ale ty dokonałeś jeszcze czegoś. Wciągnąłeś w to moich przyjaciół.
Tak naprawdę tego właśnie nienawidziłem. Jasne, stary wystawiał mnie do wiatru, prawdę mówiąc więcej niż raz, lecz nie kłamał. Rzeczywiście zaakceptowaliśmy fakt, że któryś z nas może polec za sprawę... dawno temu, kiedy jeszcze wierzyłem w jego sprawę.
Nie zaakceptowaliśmy za to faktu rzucenia na stos ciał niewinnych ludzi, zwłaszcza moich przyjaciół.
- Twoich przyjaciół, co?- W głosie taty brzmiał sarkazm wartości mniej więcej butelki taniej whisky.- Półwampir, nieudacznik i żałosny odmieniec, i... ach, chodzi ci o tę dziewczynę? Małą chudą? To przez nią mózg wyciekł ci uszami. A ostrzegałem.
Clarie. Nawet nie pamiętał jej imienia. Na sekundę zamknąłem oczy i natychmiast zobaczyłem ją pod powiekami, uśmiechającą się do mnie samym czystym, ufnym spojrzeniem. Może i była mała, ale nie brakowało jej siły, tylko że tej siły ojciec nie zrozumiałby za skarby świata. Nigdy przedtem nie spotkałem niczego tak czystego i nie zamierzałem pozwolić mu, żeby mi ją odebrał. W tej chwili czekała na mnie w Glass House, pewnie uczyła się albo gryzła ołówek. Albo kłóciła się z Eve. Albo też zastanawiała się, gdzie się do diabła podziałem.
Muszę się jakoś z tego wyplątać. Muszę wrócić do Clarie.
 

Moje stopy funkcjonowały już mniej więcej prawidłowo, chociaż nadal bolały jak cholera. Wypróbowałem je, wstając. Schowany w kącie martwy Jerome odłożył książkę, zniszczony, poplamiony wodą egzemplarz „Czarnoksiężnik z Krainy Oz”. Za kogo on się uważał? Za Tchórzliwego Lwa? Za Stracha na Wróble? Cóż, niewykluczone, że miał się za Dorotkę.
- Czyli tak jak myślałem, chodzi wyłącznie o dziewczynę. Pewnie uważasz się za rycerza w lśniącej zbroi, którego jedynym zadaniem jest ją ocalić.- Uśmiech taty był tak ostry, że można by ciąć nim diamenty.- Wiesz, kim dla niej jesteś? Wielkim tępym idiotą, którego łatwo prowadzić na smyczy. Jej prywatnym pitbullem. Twoja niewinna uczenniczka nosi symbol Założycielki. Pracuje dla wampirów. Mam szczerą nadzieję, że w łóżku jest dla ciebie jak gwiazda porno, bo to przez nią zdradzasz własny gatunek.
Tym razem nikt nie musiał mnie walnąć w łeb, żebym zaczął widzieć na czerwono. Zorientowałem się, że opuszczam głowę, napełniam płuca powietrzem i... zdołałem się opanować. Jakimś cudem. Ojciec chciał, żebym go zaatakował.
- Kocham ją, tato- powiedziałem- Nie rób tego.
- Kochasz? Jasne, oczywiście. Przecież nawet nie znasz znaczenia tego słowa, Shane. Ta dziewczyna pracuje dla pijawek. Pomaga im odzyskać kontrolę nad Morganville. Musimy się jej pozbyć i ty dobrze o tym wiesz.
- Po moim trupie.
Jerome zaśmiał się w kącie tym swoim zgrzytliwym, chrypliwym śmiechem sprawiając, że nagle nabrałem ochoty na wyrwanie mu strun głosowych i załatwienie sprawy raz na zawsze.
- To by się dało zrobić- zakrakał.
- Zamknij się- uciszył go ojciec, nie odrywając ode mnie wzroku.- Shane, posłuchaj mnie. Znalazłem odpowiedź.
- Chwila... pozwól mi zgadnąć... czterdzieści dwa?- Nic z tego, ojciec nie był facetem wystarczająco super, by rozpoznać cytat z Douglasa Adamsa.- Nie obchodzi mnie co znalazłeś, a w ogóle to nie mam zamiaru słuchać cię dłużej. Wracam do domu. Naprawdę chcesz, żeby twój martwy sługus próbował mnie powstrzymać?
Tata zatrzymał wzrok na moim nadgarstku, na bransoletce. Nie takiej, która identyfikowałaby mnie jako własność wampirów, lecz szpitalnej, białej, plastykowej z dużym czerwonym krzyżem.
- Jesteś ranny- Nie, nie spytał, czy zachorowałem. Dla niego byłem wyłącznie mięsem armatnim. Mogłem tylko albo być ranny, albo symulować.
- Daj spokój. Czuje się lepiej.
Przez sekundę mogło się wydawać, że tata zmiękł. Nikt oprócz mnie niczego by pewnie nie zauważył, a i ja mogłem to sobie wyłącznie wyobrazić.
Wzruszyłem ramionami i gestem wskazałem mięśnie brzucha, nieco z boku. Blizna nadal bolała i nadal wydawała się gorąca.
- Nóż.
- Ojciec zmarszczył brwi.
- Jak dawno?- spytał krótko.
- Wystarczająco.- Bransoletę mieli mi zdjąć w przyszłym tygodniu. Okres łaski dobiegał końca.
Ojciec spojrzał mi wprost w oczy. Na chwilę, dosłownie najkrótszą z chwil pozwoliłem sobie uwierzyć, że mu rzeczywiście zależy.
Co za kretyn!
Stary jakoś zawsze potrafił mnie zaskoczyć, choćbym obserwował go nie wiem jak dokładnie, i nawet nie widziałem ciosu, tylko czułem go, kiedy już trafił. Był silny, zadany z chirurgiczną precyzją; skuliłem się, cofnąłem, ciężko usiadłem na kanapie. Oddech- poleciłem mięśniom, na co splot słoneczny zaproponował, żebym się odczepił. Wnętrzności bolały mnie, krzyczały z bólu i strachu. Jakby z oddali słyszałem własny płytki, przerywany oddech, za który nienawidziłem sam siebie. Następnym razem... następnym razem sukinsyn dostanie pierwszy.
Tylko że wiedziałem, jak będzie naprawdę.
Ojciec złapał mnie za włosy, poderwał mi głowę, zmusił mnie, żebym spojrzał w bok, na Jerome’a.
- Przepraszam cię, chłopcze, ale po prostu musisz mnie wysłuchać. Widzisz go? Sprowadziłem go tu wprost z grobu! Mogę sprowadzić z grobu wszystkich, tylu, ile potrzebuję. Będą dla mnie walczyć, Shane. Nigdy się nie poddadzą. Już czas. Możemy odzyskać miasto, możemy skończyć z tym koszmarem.
Moje zmartwiałe mięśnie odzyskiwały wreszcie sprawność, byłem nawet w stanie wziąć głęboki, choć kurczowy, urywany oddech. Tata puścił mnie, cofnął się o krok. Wiedział wszystko, nawet to kiedy się wycofać.
- Twoja definicja... końca koszmaru... różni się nieco od ... mojej- wydyszałem.- Moja nie obejmuje zombie.- Przełknąłem z wysiłkiem, spróbowałem uspokoić bijące w szaleńczym tempie serce.- Jak ty to robisz, tato? Jakim cudem on w ogóle się tu znalazł?
Ojciec zlekceważył moje pytania. Oczywiście.
- Próbuję ci tylko wytłumaczyć, że najwyższy czas przestać gadać o wojnie, a zacząć ją prowadzić. Możemy wygrać. Możemy zniszczyć je wszystkie.- Przerwał. Płonące oczy czyniły z niego fanatyka, najbliższego kuzyna tych, co to przyklejają sobie bomby do piersi.- Potrzebuję cię, synu. Możemy to zrobić razem.
I to akurat było szczerą prawdą. Facet mógł być chory, mógł być popaprany, ale naprawdę mnie potrzebował. I to było coś, czego mogłem użyć.
- Najpierw powiedz mi, jak chcesz to zrobić. Muszę wiedzieć, pod czym się podpisuję.
- Później.- Klepnął mnie po ramieniu.- Może kiedy już cię przekonam, że to konieczne. Na razie musisz tylko wierzyć, że to możliwe! Udało mi się, Jerome jest dowodem.
- Nie, tato. Powiedz mi jak. Albo jestem z tobą, albo nie jestem. Żadnych sekretów.
Nic z tego co powiedziałem, nie miało sprawić na nim wrażenia kłamstwa, ponieważ nic nie było kłamstwem. Mówiłem to, co chciał usłyszeć. Pierwsza zasada dorastania przy agresywnym ojcu: uczysz się jakoś sobie radzić, jakoś wychodzić na swoje, jakoś unikać ciosów.
Ojciec nie była wystarczająco bystry, aby się zorientować, czego się nauczyłem. Miał jednak instynkt i ten instynkt go ostrzegał, toteż spojrzał nam nie, mrużąc oczy, czoło mu się pomarszczyło.
- Powiem ci, ale najpierw musisz mi udowodnić, że jesteś godny zaufania.
- W porządku. Powiedz mi, czego chcesz.- Co w wiernym przekładzie znaczyło: „Powiedz mi, kogo mam sprać za ciebie”. Jak długo przeciw temu nie protestowałem, tak długo gotów był mi wierzyć.
Miałem szczerą nadzieję, że chodzi mu o Jerome’a.
- Kto był najsilniejszy z tych, którzy zmarli przez ostatnie kilka lat?
Zastanawiałem się chwilę niepewny, czy nie próbuje zastawić na mnie pułapki.
- Jerome?
- A oprócz Jerome’a?
- No... powiedziałbym, że chyba... Tommy Barnes.
Tommy’ego trudno byłoby nazwać nastolatkiem; kiedy oberwał, miał już trzydziestkę z hakiem. Tego wielkiego, twardego, wiecznie złego faceta szerokim łukiem obchodzili wszyscy inni wielcy, twardzi i wiecznie źli faceci. Słyszałem, że zginął w barowej bójce od ciosu nożem w plecy. Komuś, kto próbowałby uderzyć go nożem gdzie indziej, na dzień dobry skręciłby kark.
Tata pokiwał głową z namysłem.
- Wielki Tom? No owszem, może być. W porządku, więc przywołamy jego.
Duży Tom Barnes to ostatnia osoba na tej ziemi, którą chciałbym zobaczyć wstającą z martwych. Już za życia cholerny był z niego kawał sukinsyna, więc wolałem nie wyobrażać sobie nawet, jak śmierć wpłynęła na jego temperament. Ale tylko skinąłem głową.
- Pokaż, co potrafisz-powiedziałem. 

Ojciec zdjął skórzaną kamizelkę, a potem koszulę. W odróżnieniu od spalonych słońcem ramion, twarzy i karku skórę na piersi miał bladą jak śnięta ryba i całą pokrytą tatuażami. Niektóre pamiętałem, lecz nie na wszystkich tusz zdążył zblednąć.
Na przykład na sercu pojawił się nasz rodzinny portret. Patrzyłem na niego i na chwilę zapomniałem o oddychaniu. Owszem, był prymitywny, ale poznałem twarz mamy i buzię Alyssy. Niespodziewanie uświadomiłem sobie, że zdążyłem już prawie zapomnieć, jak wyglądają.
Tata też na niego spojrzał.
- Muszę sobie przypominać- przyznał.
Gardło miałem tak suche, że przy próbie przełknięcia śliny wydawałem dziwny odgłos.
- Jasne- powiedziałem. Wśród innych była też moja twarz, mniej więcej szesnastolatka, upamiętniona w kolorze indygo. Była szczuplejsza niż jest teraz i nawet w formie niezdarnego tatuażu wyrażała więcej nadziei niż teraz. I więcej pewności siebie.
Ojciec wyciągnął prawe ramię ozdobione, jak zauważyłem, świeżym tuszem.
Jego linie się poruszały!
Cofnąłem się o krok. Te linie, wymalowane zwykłym tuszem do tatuażu, nie zachowywały się jak linie tatuażu, w ich zachowaniu nie było nic zwyczajnego, wręcz przeciwnie, obracały się powoli jak podwójna spirala DNA, wędrując pod skórą wokół osi ramienia, w górę i w dół, w górę i w dół.
- Chryste, tato...
- Zrobili mi to w Meksyku. Była tam taki stary ksiądz, który nauczył się tego i owego od Azteków. Oni umieli przywoływać zmarłych, jeśli spoczywali w grobach nie dłużej niż dwa lata i w ogóle byli w przyzwoitym stanie. Używali ich jako rytualnych wojowników.- Ojciec napiął mięśnie, tatuaże napięły się wraz z nimi.- To część tego, co trzeba zrobić.
Zrobiło mi się zimno i mdło. Sprawy posunęły się za daleko, daleko poza granicę tego, co wiedziałem. Ni w pięć, ni w dziewięć pożałowałem, że Clarie nie widzi tego, co się tu dzieje. Byłaby zafascynowana, zaraz zaczęłaby formułować teorie, sprawdzać hipotezy.
Wiedziałaby, co zrobić.
Przełknąłem z wysiłkiem.
- A ta druga część?
- I tu się zaczyna twoja rola.- Tata włożył podkoszulek, ukrywając pod nim naszą rodzinę.- Chcę, żebyś mi udowodnił, że się do tego nadajesz, Shane.
Złapałem łyk powietrza, jakbym się dusił, konwulsyjnie skinąłem głowa. W myślach powtarzałem sobie: „Graj na czas, myśl o tym, co możesz zrobić”. Poza pomysłem odrąbania ręki własnemu ojcu nic jednak nie chciało mi przyjść do głowy.
- Tędy.- Tata podszedł do tylnej ściany pokoju. Były tam drzwi zaopatrzone w przyzwoity zamek. Otworzył go kluczem wyjętym z kieszeni kurtki. Jerome znów parsknął tym swoim upiornym śmiechem, od którego natychmiast dostawałem gęsiej skórki na całym ciele.
- Fakt, możesz przeżyć szok, ale zaufaj mi, to wszystko dla dobra sprawy.
Otworzył drzwi, włączył silne światło wiszącej u sufitu lampy. Ujawniło ono celę, w której siedział przykuty do podłogi wampir. Nie, nie zwyczajny „wampir”, dla taty byłoby to zbyt proste, za łatwe.
Wampirem tym był Michael Glass. Mój najlepszy przyjaciel. Był biały, bledszy niż sama bladość. Nigdy go takim nie widziałem. Na ramionach miał rany od poparzeń, potężne obrzęki od srebra i liczne rozcięcia. Krew kapała na podłogę kropla po kropli. Niebieskie oczy Michaela zmieniły barwę na czerwoną, przerażającą, potworną, nieludzka.
Ale to głos mojego najlepszego przyjaciela wyszeptał: „Pomocy!”. Nie zdobyłem się na to by mu odpowiedzieć. Cofnąłem się, zamknąłem za sobą drzwi.
Jerome znów zarechotał tym swoim śmiechem, więc odwróciłem się, chwyciłem krzesło i zdzieliłem go nim w twarz. Skutek byłby identyczny, gdybym na przykład obsypał go pudrem, bo złapał krzesło, złamał masywne drewno jak zapałkę, odrzucił i trafił. Zatoczyłem się i byłbym upadł, gdyby nie to, że usłużna ściana przyszła mi z pomocą, pozwalając się o siebie oprzeć.
- Przestań! Nie dotykaj mojego syna!
Jerome zastygł w miejscu, jakby wpadł na betonową ścianę, tylko ciągle zginał i prostował palce. Może wyobrażał sobie, że rozrywa mi nimi gardło?
- To mój przyjaciel- warknąłem na ojca.
- Nie. To wampir. Najmłodszy. Najsłabszy. Taki, któremu większość wampirów nie przybędzie natychmiast z pomocą.
Miałem ochotę krzyczeć. Miałem ochotę komuś przyłożyć. Czułem, jak coś we mnie narasta, ręce strasznie mi się trzęsły.
- Co ty mu, do diabła robisz?
Nie wiedziałem już, kim jest ten wpatrujący się we mnie facet w skórzanej kurtce. Wyglądał jak zmęczony motocyklista w średnim wieku z tymi swoimi rozczochranymi siwiejącymi włosami, ziemistą pobrużdżoną twarzą, bliznami i tatuażami. Tylko jego oczy były oczami mojego ojca, a i to zaledwie przez chwilę.
- To wampir- powtórzył.- Nie jest twoim przyjacielem, Shane. Musisz to zrozumieć i zaakceptować: twój przyjaciel nie żyje tak samo jak ten tu Jerome. Nie możesz sobie pozwolić na to, żeby myśleć inaczej i żeby przeszkadzało ci to zrobić co konieczne. Kiedy pójdziemy na wojnę, załatwimy ich wszystkich. Wszystkich bez wyjątku.
Michael bawił się u nas w domu. Mój ojciec rzucał mu piłkę, kołysał go na huśtawce i serwował ciasto na jego urodzinowych przyjęciach.
I nic z tego już go nie obchodziło.
- Jak...?- Szczęki mnie bolały. Zaciskałem zęby, czułem, jak drżą mi ręce.- Jak to robisz? Co ty z nim wyprawiasz?
- Wykrwawiam go, zbieram i przechowuję krew. Czyli robię z wampirem to, co wampiry robią z nami, ludźmi. Zaklęcie składa się z dwóch części: tatuażu i wampirskiej krwi. To obcy nam stwór, Shane, nie zapominaj o tym.
Michael nie był obcym mi stworem. A w każdym razie nie tylko, tak jak nie tylko stworem było to, co tata wydobył z grobu Jerome’a, skoro już przy tym jesteśmy. Jerome nie był jedynie bezmyślną maszyną do zabijania, bezmyślne maszyny do zabijania nie zabijają czasu lekturą przygód Dorotki i psa Toto. One nawet nie wiedzą, że istnieje czas do zabijania. W tej chwili widziałem to w rozwartych szeroko pożółkłych oczach. Widziałem ból. Strach. Gniew.
- Chcesz tu być?- spytałem Jerome’a tak po prostu. Przez krótką chwilę wydawał mi się chłopcem. Przerażonym, złym, skrzywdzonym małym chłopcem.
- Nie. Boli.
Nie miałem zamiaru dopuścić, by tak się działo dalej. Nie z Michaelem czy choćby i z nim.
- Tylko mi się tu nie rozczulaj, Shane- powiedział ojciec.- Zrobiłem to, co trzeba było zrobić. Nic się nie zmieniłeś. A ja myślałem, że stałeś się mężczyzną.
Kiedyś natychmiast spróbowałbym udowodnić mu, że się myli, walcząc z kimś, być może z Jerome’em. A może i z nim. Ale teraz tylko spojrzałem na niego i powiedziałem:
- Byłbym naprawdę słaby, tato, gdybym dał się złapać na to zużyte wyświechtane gówno.- Podniosłem ręce, zacisnąłem dłonie w pięści, a potem opuściłem je bezwładnie.- Niczego nie muszę ci udowadniać. Już nie.
Wyszedłem z domu. Z bagażnika pokrytego warstwą pyłu czarnego samochodu wyjąłem łom. Tata obserwował mnie, stojąc na progu, blokując wejście.
- Co chcesz, do diabła, zrobić?
- Powstrzymać cię.
Próbował uderzyć mnie, kiedy szedłem po schodach. Tym razem dostrzegłem, jak wyprowadza cios, widziałem go wypisany na twarzy ojca, nim impuls z mózgu dotarł do jego pięści. Odchyliłem się, złapałem go za rękę, pchnąłem twarzą na ścianę.
- Nawet nie próbuj- powiedziałem, unieruchamiając go niczym przyszpilonego owada, aż poczułem, że rozluźnia mięśnie i przestaje walczyć. Na ten sposób... na inne nie przestawał walczyć nigdy.- Z nami koniec, tato. Raz na zawsze. To naprawdę koniec i proszę, nie prowokuj mnie, bo na Boga, bardzo chciałbym zrobić ci jakąś krzywdę.
Powinienem wiedzieć, że tata tak po prostu się nie podda. Gdy tylko go puściłem, pochylił się i z całej siły wbił mi łokieć w obolały brzuch. Musiałem się cofnąć. Potrafiłem już odczytać jego ruchy, więc udało mi się uniknąć podstawienia nogi.
- Jerome!- krzyknął.- Powstrzymaj mojego...
Miał zakończyć słowem” syna”, lecz nie mogłem dopuścić do włączenia Jerome’a w tą zabawę, bo skończyłaby się, nim zaczęła na dobre. Więc uderzyłem ojca w twarz. Mocno, z całą siła gniewu i złości, które gromadziły się we mnie od lat, i bólu, i strachu. Cios ten poczułem całym ciałem, każdą kością, ramię zapłonęło mi przeraźliwym bólem, skóra na kostkach palców popękała,
Tata padł na podłogę z wywróconymi oczami. Przez chwilę stałem nad nim dziwnie chłodny i beznamiętny, nie czując nic. Dostrzegłem, że powieki mu drżą, Nie będzie długo nieprzytomny.
Przeszedłem szybko przez pokój, mijając nieruchomego Jerome’a. Otworzyłem drzwi do celi.
- Michael?
Ukucnąłem. Mój przyjaciel odrzucił zakrywające mu białą twarz złociste włosy, spojrzał na mnie przedziwnie głodnymi oczami. Wyciągnąłem rękę, pokazałem mu zapiętą na przegubie bransoletkę.
- Obiecaj mi, człowieku, że jeśli cię stąd wyciągnę, żadnego gryzienia. Lubię cię, ale nic z tych rzeczy.
Michael roześmiał się ochryple.
- Ja też cię lubię, bracie, Tylko wyciągnij mnie stąd w cholerę.
Użyłem łomu do podważenia desek podłogi i wyrwania uchwytów, do których przymocowane były łańcuchy. Miałem rację, ojciec był zbyt sprytny, by zrobić je z czystego srebra, zbyt miękkiego, łatwego do zerwania. Były tylko posrebrzane. Michaelowi dały radę, nie powstrzymałyby jednak starszych wampirów.
Wystarczyło wyciągnąć pierwsze dwa, wampirska siła mojego przyjaciela pozwoliła zerwać pozostałe. Pochyliłem się, żeby pomóc mu się podnieść, i nim zdążyłem sobie uświadomić, co się dzieje, poczułem jego rękę na gardle i już leżałem na wznak na podłodze. Ostre szpony wbiły mi się w skórę, spojrzenie nieruchomych oczu tkwiło w rozcięciu na głowie.
- Żadnego gryzienia- powtórzyłem słabo.- Tak?
- Oczywiście.- Głos Michaela zdawał się dobiegać skądś z bardzo daleka, spoza orbity Marsa. Oczy płonęły mu jak latarnie sztormowe, czułem drżenie każdego mięśnia jego ciała.- Niech ci ktoś opatrzy to rozcięcie. Kiepsko wygląda.
Puścił mnie i mniej więcej o połowę wolniej niż normalny wampir przeskoczył do drzwi. Tata mógł powstrzymać Jerome’a przed policzeniem mi kości, ale nie miał zamiaru krępować się wobec wampira, a ten wampir dysponował połową swej normalnej siły... połową w najlepszym przypadku. Raczej nie byłaby to równa walka.
- Michael- powiedziałem, opierając się o ścianę obok niego.- Idziemy razem pod okno. Uciekaj i nie oglądaj się na mnie. Słońce jest wystarczająco nisko, żebyś zdołał dotrzeć do samochodu.- Chwyciłem kawałek srebrnego łańcucha, owinąłem go wokół dłoni.- Niech ci do łba nie strzeli kłócić się ze mną teraz!
Spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Żartujesz czy co?”, ale tylko skinął głową.
Poruszaliśmy się szybko. I razem. Jerome’a wziąłem na siebie; uderzyłem go w zęby, popierając siłę ciosu całym ramieniem. A na dłoni miałem przecież łańcuch.
Chciałem go tylko usunąć z drogi, lecz Jerome zawył, zrobił krok w tył, potknął się, wyciągnął ręce, jakby zamierzał mnie odepchnąć, Czas jakby się cofnął o wiele lat, jakbyśmy znów byli w gimnazjum: on największy i najsilniejszy z chłopaków, ja dysponujący wreszcie masą i mięśniami umożliwiającymi obronę przed jego zaczepkami. Takim samym dziewczęcym gestem bronił się przede mną, kiedy ośmieliłem się oddać mu po raz pierwszy. To mnie na moment wytrąciło teraz z równowagi.
Wystrzelona z kuszy z przeciwległego kąta dużego pokoju strzała świsnęła mi nad głową i wbiła się, drżąc, w drewnianą ścianę.
- Stój- rozkazał tata ochrypłym głosem. Ciągle klęczał, ale był całkiem przytomny i zły, bardzo zły. Nałożył na cięciwę kolejną strzałę i ten strzał nie miał już być ostrzegawczy.
- Uciekaj!- wrzasnąłem do Michaela i jeśli przemknęła mu myśl, by odtworzyć strzelaninę w OK. Corral, to mój wrzask wybił mu z głowy takie głupoty. Skoczył przez najbliższe okno, wylądował na ziemi w chmurze odłamków szkła i pobiegł do samochodu. Miałem rację, słońce zachodziło i było już za nisko, żeby wyrządzić mu jakąś zdecydowaną szkodę. Szarpnął drzwi od strony kierowcy, rzucił się szczupakiem do środka, usłyszałem ryk silnika i krzyk: „Shane! Chodź!”.
- Za sekundę- odkrzyknąłem. Patrzyłem na ojca i na poruszający się tatuaż. Kusza wymierzona była wprost w moją pierś. Podniosłem łom, zakręciłem owiniętym na dłoni łańcuchem.
- I?- spytałem.- Twój ruch, tato. Co teraz? Chcesz, żebym stoczył walkę w klatce z martwym Jerome’em? To cię uszczęśliwi?
Ojciec patrzył nie na mnie, tylko na martwego Jerome’a skulonego w kącie. Udało mi się zrobić mu prawdziwą krzywdę, a może wszystkiemu winien był łańcuch? W każdym razie połowę twarzy miał częściowo poparzoną, a częściowo już gnijącą. Płakał. Szlochał, jakby się dławił.
Znałem to spojrzenie, którym obrzucił go tata, patrzył na mnie w ten sposób więcej razy, niż potrafiłbym zliczyć. Z rozczarowaniem.
- Mój syn- powiedział z obrzydzeniem.- Wszystko psuje.
- Sądzę, że Jerome jest bardziej twoim synem niż ja.
Podszedłem powoli do frontowych drzwi. Nie zamierzałem dać ojcu satysfakcji, że zobaczy mnie uciekającego. Wiedziałem, że trzyma w ręku kuszę i że kusza ta jest gotowa do strzału.
I wiedziałem, że jest wymierzona w moje plecy.
Usłyszałem brzęk cięciwy i szum przecinającej powietrze strzały podobny do dźwięku, jaki wydaje darty jedwab. Nie miałem nawet czasu, żeby się przestraszyć, byłem tylko głęboko rozczarowany.  

Strzała nie trafiła mnie ani też nie chybiła. A kiedy odwróciłem się już w drzwiach, zobaczyłem, że strzała o srebrnym grocie przebiła czaszkę Jerome’a. Właśnie ześlizgiwał się na podłogę martwy. Całkowicie miłosiernie martwy.
„Czarnoksiężnik z Krainy Oz” leżał grzbietem do góry tuż przy jego dłoni.
- Synu- powiedział ojciec, odkładając kuszę- nie odchodź, proszę. Potrzebuję cię, naprawdę cię potrzebuję.
Potrząsnąłem głowa.
- To... coś... to coś wytrzyma zaledwie kilka dni. Tatuaż. Już blednie. Nie mam czasu na bzdury, Shane. Wszystko trzeba zrobić teraz.
- Więc wygląda na to, że szczęście cię opuściło.
Ojciec napiął kuszę, Skręciłem w prawo, do przedpokoju, przeskoczyłem zrujnowaną kanapę, wylądowałem na spękanej pofalowanej podłodze kuchni. Śmierdziało tu obrzydliwie chemikaliami. Na blacie stało akwarium wypełnione mętnym płynem, a obok niego akumulator samochodowy.
Domowe laboratorium do posrebrzania łańcuchów.
Była tu także stara lodówka z lat pięćdziesiątych, o zaokrąglonych rogach. Drżała i powarkiwała głośno. Otworzyłem ją.
Tata przechowywał krew Michaela w butelkach, starych brudnych butelkach po mleku, wyjętych zapewne ze stosu leżących w kącie śmieci. Złapałem wszystkie pięć, rzucałem przez okno po jednej, mierząc w wielki kamień sterczący z ziemi przy pniu drzewa.
Trzask, trzask, trzask, trzask...
- Przestań!- Ojciec dosłownie wypluł to słowo. Kątem oka widziałem, jak mierzy we mnie z kuszy.- Zabiję cię, Shane, przysięgam, że cię zabiję.
- Tak? No to dobrze zrobiłeś, że wytatuowałeś moją twarz na piersi. Razem z całą martwą rodziną.
Odchyliłem się gotów do rzutu.
- Mogłem ożywić twoją matkę. Może i siostrę też. Nie rób tego.
O Boże! Na moment przed oczami zobaczyłem obrzydliwą czarną mgłę.
- Jeśli rzucisz tę butelkę- szepnął tata- pozbawisz je jedynej szansy na życie.
Przypomniałem sobie Jerome’a, obwisłe mięśnie, szorstką skórę, strach i rozpacz w jego oczach.
Chcesz tu być?
Nie, boli.
Ostatnia butelka krwi Michaela poleciała w powietrze. Śledziłem jej lot i widziałem, jak rozbija się, pryskając czerwienią.
Myślałem, że mnie zabije. Może i on myślał, że mnie zabije? Czekałem, lecz nie strzelił.
- Walczę w imieniu ludzkości- powiedział. To był jego ostatni i najlepszy argument. Do tej pory zawsze na mnie działał. Tym razem jednak odwróciłem się i spojrzałem mu w oczy.
- Może. Ale sam dawno przestałeś być człowiekiem- powiedziałem. Minąłem go w drodze do wyjścia. Nie zatrzymał mnie.

Michael prowadził jak szaleniec. Kurz spod kół samochodu wznosił się do góry chyba na kilometr. Po drodze raz za razem pytał mnie, jak się czuję. Nie odpowiadałem, przyglądałem się tylko wspaniałemu zachodowi słońca i samotnemu rozpadającemu się domowi, który niknął w oddali.
Przemknęliśmy obok znaku na granicy Morganville, gdzie zawsze stał zaczajony policyjny wóz. Wyprzedził nas i zatrzymał. Michael zwolnił, zjechał na pobocze, wyłączył silnik. Podmuch pustynnego wiatru zakołysał samochodem.
- Shane?
- Tak.
- On jest niebezpieczny.
- Wiem
- Nie mogę tak po prostu zapomnieć. Sam widziałeś...
- Widziałem- przerwałem mu.- Wiem.
„Ale ciągle jest moim ojcem”- krzyczał przerażony chłopczyk ciągle we mnie obecny. Jest wszystkim, co mam.
- Więc co mam im powiedzieć?- spytał Michael.
- Prawdę- zdecydowałem. Wiedziałem, że jeśli wampiry z Morganville dopadną go, ojciec zginie straszną śmiercią; jeden Bóg wie, czy naprawdę sobie na nią zasłużył.- Ale daj mu pięć minut. Tylko pięć.
Michael patrzył na mnie, a ja nie potrafiłem powiedzieć, o czym myśli. Znałem go właściwie całe życie, lecz teraz, przez tę bardzo długą chwilę, był dla mnie tak obcy jak ojciec.
Umundurowany lokalny gliniarz postukał w okno od strony kierowcy. Michael opuścił je posłusznie. Glina nie był przygotowany na obecność za kierownicą wampira i widziałem, jak szuka właściwych słów... innych od tych, których użyłby w przypadku człowieka.
- Nie jechał pan przypadkiem odrobinę za szybko?- spytał.- Czy coś się stało?
Michael spojrzał na oparzeliny na przegubach rąk, bezkrwawe cięcia na ramionach.
- Taaa... – powiedział słabo.- Potrzebuję... lekarza.
Opadł na kierownicę. Gliniarz krzyknął ze zdziwienia i pobiegł do samochodu, by wezwać pomoc przez radio. Położyłem mu rękę na ramieniu. Oczy miał zamknięte, kiedy jednak tak na niego patrzyłem, wyszeptał:
- Prosiłeś o pięć minut.
- Ale nie szukałem kandydata do Oskara za drugoplanową rolę męską- odparłem równie cicho.
Michael bezbłędnie grał wampira w śpiączce przez wymagane pięć minut, a potem oprzytomniał i udało mu się zapewnić gliniarza oraz załogę karetki, że wszystko jest w najlepszym porządku. Opowiedział im o moim ojcu.
Znaleźli Jerome’a, nadal i na zawsze martwego, z głową przebitą wystrzeloną z kuszy strzałą ze srebrnym grotem. Znaleźli leżący obok niego egzemplarz „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”.
Nie znaleźli śladu po Franku Collinsie.
Nieco później tej nocy, około dwunastej, siedziałem z Michaelem na progu naszego domu. Ja ściskałem w dłoni butelkę absolutnie nielegalnego piwa, Michael dopijał szóstą butelkę krwi; udawałem, że jej nie widzę. Drugą ręką obejmował Eve, która zarzucała nas pytaniami w tempie karabinu maszynowego aż do chwili, gdy wreszcie osłabła i oparła się o mojego przyjaciela senna i najwyraźniej szczęśliwa.
A jednak nie wystrzelała całej amunicji.
- Hej- powiedziała, patrząc na Michaela wielkimi podkrążonymi oczami.- Ale poważnie, można wskrzesić martwego wampirskim sokiem? Tak nie powinno być.
Michael omal nie udławił się krwią, którą właśnie przełykał.
- Wampirskim sokiem? Niech cię, Eve. Dzięki za troskę.
Dziewczyna natychmiast przestała się uśmiechać.
- Gdybym nie żartowała, zaczęłabym wrzeszczeć.
- Wiem.- Michael przytulił ją mocno.- Ale to już koniec.
Siedząca obok mnie Claire do tej pory zachowywała się bardzo spokojnie. Nie piła- oczywiście nawet gdyby chciała, i tak byśmy jej nie pozwolili, miała w końcu zaledwie szesnaście lat- i prawie się nie odzywała. A także nie patrzyła na mnie, tylko gdzieś tam, w teksańską noc Morganville.
Kiedy wreszcie przemówiła, powiedziała:
- On wróci, prawda? Twój tata nie ma zamiaru zrezygnować?
Spojrzeliśmy na siebie, Michael i ja.
- Nie- przyznałem.- Prawdopodobnie nie ma zamiaru zrezygnować. Ale trochę potrwa, nim zdoła się pozbierać. Spodziewał się, że pomogę mu zacząć tę wojenkę, no i sam przyznał, że czas mu się kończy. Potrzebuje zupełnie nowego planu.
Claire westchnęła, wzięła mnie pod rękę.
- Znów coś wymyśli.
- Będzie musiał myśleć beze mnie.- Pocałowałem jej miękkie ciepłe włosy.
- To dobrze- westchnęła.- Zasługujesz na coś lepszego.
- Mam dla ciebie wiadomość- powiedziałem.- Już dostałem coś lepszego.
Stuknęliśmy się z Michaelem butelkami. Wypiliśmy za to, że przeżyliśmy.
Tym razem.
 


Rachel Caine
opowiadanie z książki: Nieśmiertelni. Miłosne opowieści wampiryczne

10 komentarzy:

  1. Jest w tej książce więcej opowiadań z "Wampiry z Morganville"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety nie. W książce znajdują się opowiadania jeszcze z innymi bohaterami innych książek :)

      Usuń
  2. Fajne to.. Postaram się przeczytać całą książkę :) Ładny blog :)

    Zapraszam do mnie--> http://patrycja-patrishia-klodzinska.blogspot.com

    Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne. : 3 Dzięki Patty! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Hehe znowu zarąbiście, wczoraj o 23 "odkryłam" twojego bloga, nie spałam bo czytałam xD mama schodzi na dół patrzy a ja przed telefonem (czytam z fona) ale i tak tak samo zarąbiście jak wcześniej xD.
    Nathalie

    OdpowiedzUsuń
  5. Sprawdzam twojego bloga codziennie *.* Straszliwie mi sie podoba ^^
    Dzięki ;* Czekam na kolejne wpisy ^^

    OdpowiedzUsuń
  6. A podobno ma byś jedenasta część Wampirów z Morganville...
    to prawda!?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, będzie w styczniu, jest to ostatnia część :)

      Usuń
  7. A co z tym filmem?? ;/

    OdpowiedzUsuń
  8. Dopiero teraz "wpadłam" na twojego bloga,ale jest po prostu świetny! :)
    W wolnej chwili zapraszam do mnie http://opowiadaniaowampirachwampirblog.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń